Ukraińska histeria czyli afera bez powodu
Napomknienie Radosława Sikorskiego o rozbiorowych propozycjach Władimira Putina dla Donalda Tuska, nie powiedziało nam o rosyjskiej polityce niczego czego byśmy od dawna nie wiedzieli. Afera medialna jaką na kanwie wywiadu byłego ministra spraw zagranicznych wiele mówi natomiast o mentalności naszych elit.
Wszystko zaczęło się od wywiadu byłego ministra spraw zagranicznych dla amerykańskiego portalu Politico. W rozmowie z Bene Judahem Sikorski powiedział, że „Putin chciał abyśmy byli uczestnikami podziału Ukrainy […] Putin chciał, żeby Polska wysłała swoich żołnierzy na Ukrainę. Wysłali nam takie sygnały… Od lat wiedzieliśmy o czym myślą. To była jedna z pierwszych rzeczy jaką Putin powiedział do mojego premiera Donalda Tuska, kiedy ten wizytował Moskwę. Powiedział, że Ukraina jest sztucznym państwem a Lwów jest polskim miastem i dlaczego nie mielibyśmy rozwiązać tej kwestii razem. Całe szczęście Tusk nie odpowiedział. Wiedział, że jest nagrywany”.
Słowa te wywołały u nas burzę a za nią protesty Sikorskiego. Wyrazy zbulwersowania demonstrują miałkość, ignorancję a zarazem próżność byłego szefa polskiej dyplomacji. Kopniak w górę, jakim w rzeczywistości był awans na formalnie drugą osobę w państwie, okazał się być zdecydowanie na przekór przekonania Sikorskiego o tym, że jest niejako predestynowany by znajdować się w centrum politycznej gry na międzynarodowym szczeblu. Postanowił zabłysnąć w mediach. Mimo reklamowanego latami wizerunku osobistości obytej na zachodnich salonach Sikorski jakby zapomniał, że amerykański portal prowadzony w dodatku przez dziennikarzy „Washington Post” to nie TVN24 i w świecie amerykańskich mediów pojęcie autoryzacji, funkcjonujące w naszym prawie prasowym od czasów komunizmu, po prostu nie istnieje.
Zabawną, prowadzoną za pośrednictwem portali społecznościowych, przepychankę z Judahem, w czasie której Sikorski wyrzekał właśnie na „brak autoryzacji” i „nadinterpretację”, przyćmiło jego wtorkowe zachowanie wobec polskich mediów. Na pierwszej zwołanej konferencji prasowej Sikorski praktycznie zignorował pytania dziennikarzy odsyłając do kolejnego wywiadu i wycofał się na z góry upatrzone pozycje pod osłoną Straży Marszałkowskiej. Doczekał się ostrej reprymendy premier Kopacz, która wprost mówiła dziennikarzom, że „nie będzie tolerować tego rodzaju zachowań” marszałka Sejmu. Sikorski po wychowawczej rozmowie z Kopacz posłusznie zwołał kolejną konferencję prasową, na której przeprosił dziennikarzy, cierpliwie słuchał ich pytań i symulował odpowiedzi, powtarzając frazę o nadinterpretacji, jednocześnie nie chcąc poinformować, z czyjej relacji wiedział o propozycji Putina wobec Polski z 8 lutego 2008 r. Najpewniej usłyszał ją od samego Tuska. W ten sposób obejrzeliśmy groteskowy spektakl jak z butnego polityka powietrze uchodziło pod naciskiem kolejnych pęt w które wikłał się coraz bardziej swoją szamotaniną. Sikorski chciał aby było o nim głośno i tak się stało, choć zapewne w sposób inny niż tego oczekiwał sam autor zamieszania.
Co prawda część komentatorów wysuwa teorię, że zachowanie Sikorskiego to dokonane z premedytacją samopoświęcenie, że było to rozbrojenie rosyjskiej bomby informacyjnej, którą Putin mógłby detonować w dogodnym dla siebie, a niekorzystnym dla Polski momencie. Przeczą temu jednak właśnie owe przepychanki ministra z dziennikarzami oraz to wszystko czego dowiedzieliśmy się o Sikorskim w ciągu jego długiej już kariery politycznej - osobniku skłonnym do wygłaszania nie zawsze błyskotliwych i nie zawsze mających coś wspólnego z dyplomatycznym umiarem ale obliczonych na poklask deklaracji.
Istotą pozostaje jednak fakt, iż rewelacje byłego ministra same z siebie nie mają wielkiego znaczenia bo też nie mówią niczego, czego od dawna byśmy o polityce rosyjskiej w strefie poradzieckiej nie wiedzieli. To, że sprawa urosła do rangi skandalu oddaje niestety miarę histerii z jaką zwykło się u nas dyskutować o sprawach tej strefy.
Zbrodnia wysłuchania
Bardziej sensownym niż znęcanie się nad Sikorskim będzie jednak zwrócenie uwagi właśnie na reakcje polskich polityków, dziennikarzy i publicystów. Sprowadza się ona „szoku” i „skandalu” (słowa takiego użyła premier Kopacz), jakby słowa Putina były dla kogokolwiek zaskoczeniem, szczególnie dla zawodowych krytyków rosyjskiego imperializmu. Konsekwencją świętego oburzenia jest infantylnie gorliwe zapewnianie, że Polska nigdy, przenigdy, ani przez chwilę, nie traktowała propozycji rosyjskiego prezydenta poważnie i jeszcze bardziej gorliwe deklarowanie poparcia dla Ukrainy, które nosi wręcz znamiona tego co zwykło określać się mianem nadskakiwania. W trakcie swojej drugiej, wtorkowej konferencji prasowej Radosław Sikorski uznał przykładowo, że może uratować swój wizerunek i pozycje polityczną już tylko poprzez dowodzenie „jak wiele czasu i sił poświęcał Ukrainie” oraz deklarację iż „martwi się” o jej interesy.
Prawo i Sprawiedliwość wykorzystało oczywiście sprawę do prowadzenia swojej partyjnej wojny plemiennej czyniąc Sikorskiemu i całej PO wyrzuty, że ukrywali „skandaliczne” słowa Putina przed prezydentem Kaczyńskim, opozycją i całym społeczeństwem. PiS zużył rewelacje byłego szefa dyplomacji do podbudowania narracji o knutym nieprzerwanie od 14 lat imperialistycznym spisku Putina, zwalniającym nas od myślenia o tym jakie znaczenie dla trwającej już prawie rok destabilizacji miały działania ukraińskich aktorów politycznych i mocarstw zachodnich, które wpływały w określony sposób na sytuację w Kijowie od jej wybuchu w listopadzie zeszłego roku.
Wypowiedzi polityków Prawa i Sprawiedliwości były nie tylko kuriozalne ale czasem wręcz szkodliwe politycznie. 22 października Adam Hofman stwierdził, że samo wysłuchanie przez Tuska „niemoralnej propozycji” przywódcy Rosji „stawia nas w szeregu państw bandyckich”. Mariusz Błaszczak przewodniczący Klubu Parlamentarnego PiS uznał, że była to „postawa przyzwolenia na to”[rozbiór Ukrainy]. Główna partia opozycyjna robiła co mogła aby przekonać Polaków, że Tusk i Sikorski popełnili polityczny błąd i zbrodnię. Trudno powiedzieć co Tusk, według polityków PiS, miał zrobić aby pozostać w zgodzie z polską racją stanu – tylko zatkać uszy, czy też może gołymi rękami zabić rosyjskiego prezydenta na miejscu. Cała narracja tej partii sprowadzała się do oskarżeń o ciche wspólnictwo w imperialnej grze Putina i „pozostawienie Ukrainy na jego pastwę” co już w samo w sobie, w tej optyce jest najwyższą przewiną.
Inna sprawa, że sami politycy Platformy zachowywali się jakby ujawniono szkielet w szafie a ich panika mogła tylko powiększać wizerunkowe straty. Donald Tusk trzy dni zwlekał z jakąkolwiek wypowiedzią, przyglądając się jak media grillują jego dawnego szefa dyplomacji. Gdy przemówił, nie miał litości dla Sikorskiego całkowicie zaprzeczając jego słowom mówiąc, iż „na żadnym ze spotkań z prezydentem Władimirem Putinem żadna propozycja o podziale Ukrainy nie padła”. Miarą paniki jest fakt, że premier Kopacz, według zazwyczaj dobrze poinformowanej w sprawach rządzącej partii „Gazety Wyborczej”, chciała natychmiast odwołać Sikorskiego i ocalał on tylko ze względu na sprzeciw samego Tuska, który obawiał się z kolei negatywnego propagandowego pijarowskiego efekty takiego ruchu. Niemniej według GW cała sprawa „zwarzyła nastroje w PO”.
Nikt przy tym nie zauważył, że tego typu histeryczna kampania pełna na przemian zaprzeczeń, bagatelizowania i deklaracji jak najlepszej woli, łatwo może być uznana, szczególnie przez obserwatora nie znającego dobrze Polski i Polaków, za tłumaczenia winnego, za dowód, że coś jednak jest na rzeczy.
Prowokacja Putina
Odnosząc się do samego faktu jaki stał się podstawą dla medialnej i politycznej burzy, bo też u nas to właśnie świat medialnych symulakrów projektuje dyskurs polityków, nie można mieć wątpliwości, że Putin cynicznie prowokował by wydobyć z Polaków deklarację, którą mógłby następnie wykorzystać w swojej ewentualnej rozgrywce na Ukrainie. Piszę ewentualnej, bo w przeciwieństwie do większości komentatorów w Polsce nie uważam, by to co dzieje się na Ukrainie było jakimś nieuchronnym zwieńczeniem rosyjskiej polityki wobec jej poradzieckiej „bliskiej zagranicy”. Nową dynamikę i eskalację stworzyły niestety działania Ukraińców. Zostały zaś one sprowokowane przez politykę Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych. Putin bezwzględnie wykorzystał polityczną okazję. Bo też rosyjskie elity tworzą nie jedną i nie dwie strategie ale są gotowe na najprzeróżniejsze scenariusze. Tym bardziej, że otrzymały już bolesną dla siebie nauczkę w postaci „kolorowych rewolucji” z ubiegłej dekady.
Nie ma też, żadnych wątpliwości, że na płaszczyźnie interesu narodowego Polski, trudno tego typu „zachętę” jaką skierował do Tuska rosyjski prezydent traktować poważnie. Perspektywa anektowania przez Rzeczpospolitą obwodu lwowskiego jest niewyobrażalna. Brak jakichkolwiek przesłanek, które by uzasadniły tego typu akcję. Inaczej niż na obszarze historycznej Wileńszczyzny (w tym jej białoruskiej części), w zachodnich obwodach Ukrainy – dawnych Kresach II RP, nie ma już zwartego zaludnienia polskiej narodowości. Słychać czarny rechot historii, przypominający o sukcesie ludobójczej polityki OUN-UPA, która sprawiła, że ci Polacy którzy przeżyli gorliwie wzięli udział w powojennych ekspatriacjach i wyjechali na zachód, inaczej niż miało to miejsce na ziemiach, które Moskwa zagarnęła dla białoruskiej i litewskiej republiki radzieckiej. Naszym interesem jest oczywiście ocalenie pozostałego tam materialnego dziedzictwa polskiej cywilizacji oraz zapewnienie możliwości pielęgnowania, wyrażania, reprodukowania własnej tożsamości tym Polakom, którzy nadal tam żyją. Niemniej nie istnieje tam jakakolwiek społeczna podstawa dla obecności polskiej państwowości. Polska państwowość nie jest zaś w tej chwili na tyle silna aby sobie jej kontrolę nad tym obszarem wyobrazić w obecnych warunkach wyznaczanych przez fakt, że obszar ten jest bastionem najbardziej nacjonalistycznie nastrojonej części Ukraińców.
Teoretycznie wszyscy zresztą zgadzają się dziś z tym, że była to zwykła prowokacja. Jednocześnie jednak niektórzy komentatorzy czynią niewczesne aluzje, że propozycja Putina była na poważnie i już wówczas kreślił on nowe linie na mapie w swoim gabinecie.
Atrofia myślenia politycznego
Rozważając kwestię polskich reakcji na ujawnioną przez Sikorskiego deklarację Putina trzeba zauważyć, że ani politycy, ani pompujący skandal medialni komentatorzy oburzając się na lokatora Kremla lub kajający się (obóz rządzący) za niewłaściwą reakcję, nie kierowali się w swoich ocenach analizą wyprowadzoną z wyżej przedstawionych przesłanek. Śledząc oddźwięk rewelacji byłego ministra nie można mieć wątpliwości, rządzącym Polską nawet przez sekundę nie przeszły przez myśl tego rodzaju rozterki. W reakcjach tych jeszcze raz uderza, jakże dojmujące w swoje nieracjonalności, proste utożsamienie polskiego interesu narodowego z interesem ukraińskim. W rejwachu świętego oburzenia naszych polityków i publicystów propozycja Putina jest niemożliwa do zaakceptowania a nawet rozważania nie dlatego, że jest nieracjonalna z punktu widzenia naszych narodowych interesów, ale dlatego że szkodziłaby Ukrainie oraz dlatego, że jest „niezgodna ze standardami cywilizowanego świata” i stawiałaby nas „w szeregu państw bandyckich”. To kolejny dowód dramatycznego zwichnięcia mentalności naszych elit i atrofii myślenia politycznego, polegającego na bieżącym kalkulowaniu zysków i strat w dynamicznie zmieniającym się otoczeniu. Wszystko działa na zasadzie dogmatów i reakcji podobnych do tych występujących u psów Pawłowa.
To żałosne samobiczowanie się za to, że Putin w ogóle pomyślał o Polsce w kontekście zaborów terytorialnych ukraińskiego terytorium, ujawnia kompletną niezdolność polskich elit do myślenia w kategoriach machtpolitik. Ujawnia lęk przed uznaniem, że wbrew bajaniom o końcu historii, polityka, także w Europie, nadal bywa prowadzona takimi metodami i przeważnie jest grą o sumie zerowej. Polacy nie potrafią sobie również wyobrazić, że Stany Zjednoczone to nie niezachwiani patroni systemu zbiorowego bezpieczeństwa, rzucający się przez morze aby bronić każdego „wolnościowego zrywu” lecz gracz cynicznie zużywający tego typu zrywy w tej części świata do angażowania zasobów i energii rosyjskiego przeciwnika. Polskie elity nie potrafią sobie wyobrazić polityki jako czegoś innego niż krucjaty reprezentującego siły światłości „Zachodu” przeciw reprezentującej w tej optyce nie geopolitycznego przeciwnika lecz moralne zło Rosji. W takim schemacie Polską nie jest normalnym państwem mającym swoje partykularne interesy, lecz przedmurzem, czy może awangardą krucjaty, własną piersią torującą drogę. Nie ma Polski jako normalnego państwa z własnymi interesami, jest jedynie funkcjonalna część Unii Europejskiej, NATO, „społeczności międzynarodowej”, realizująca ich misje i „standardy”.
Czy musiało do tego dojść?
Przy okazji afery Sikorskiego w kręgów największej partii opozycyjnej dały się słyszeć przepełnione złośliwą satysfakcją pomruki: ostrzegliśmy, że „dziś Gruzja, jutro Ukraina, a potem Polska” a za nimi wyrzekania na politykę odwilży w stosunków z Rosją. Oczywiście tego typu wypowiedzi obciążone są prezentyzmem, czyli przenoszeniem w przeszłość wniosków wyciąganych na podstawie uwarunkowań dzisiejszych, powstałych przecież wskutek dynamicznego rozwoju sytuacji, który w relacjach międzynarodowych nigdy nie ma jednego, bezalternatywnie zdeterminowanego kierunku.
Powtórzymy jeszcze raz: z jednej strony uparte dążenie Putina do reintegracji przestrzeni poradzieckiej pod przywództwem Moskwy było oczywiste dla większości polityków europejskich od chwili gdy zawiązał on Związek Celny z Białorusią i Kazachstanem, i gdy używał przeciw tej pierwszej w sposób agresywny i dotkliwy narzędzi ekonomicznych by wymusić w 2009 r. białoruski akces na pożądanych przez siebie warunkach, a potem pogłębianie integracji. Dlatego zresztą Unią stworzyła Partnerstwo Wschodnie. Z drugiej strony jednak nie można rozpatrywać militarnych działań Rosji jako nieuniknionego skutku jej polityki wobec Ukrainy bez uwzględnienia, że to druga strona otworzyła worek z wojennymi gadżetami.
Oceny tej nie zmienia wojna w Gruzji bowiem w 2008 r. to militarna akcja Saakaszwilego przeciw zbuntowanej Osetii Południowej, nota bene przeprowadzona w fatalny sposób, stworzyła warunki dla rosyjskiej interwencji. Tak też było na Ukrainie, gdzie jakby na to nie patrzeć, akcja polityczna z poziomu ulicy, reprezentatywna tylko dla części grup społecznych, wymusiła zmianę władzy. W dodatku nowe władze wykonały symboliczne gesty, które grupy społeczne popierające obalonych polityków musiały odebrać jako oznaki zagrożenia. Dlatego też wyżywanie się dziś na Sikorskim i Tusku, że nie uczynili z kuluarowych słów Putina publicznego aktu oskarżenia przeciw niemu na scenie międzynarodowej, lub nie próbowali inicjować w zaciszu gabinetów europejskiej polityki odpychania jest śmieszne.
Wielu komentatorów, nawet tak przenikliwych jak Witold Jurasz, czyni dziś im zarzuty, iż ze słów Putina rządzący wyciągnęli wniosek, że traktuje on Polskę podmiotowo i że, trywialnie rzecz ujmując, można się z nim dogadać. Poprzez takie stawianie sprawy ignoruje się dwa kluczowe czynniki. Polityka wschodnia Tuska i Sikorskiego uwikłana była w polsko-polską wojnę międzypartyjną. Każdy kto chciałby kwestionować jej wpływ na naszą politykę zagraniczną, niech przypomni sobie takie jej przejawy jak żałosne przepychanki na forum Rady Europejskiej czy sposób reformowania wojskowych służb specjalnych w czasie gdy osłaniały one nasze działania wojskowe w Iraku i Afganistanie. Nie ma powodu by sądzić, że polityka wschodnia, a właściwie narracja odprężenia jaką ją obudowywano, była z logiki tej naszej plemiennej wojny wyłączona.
Co oburza elity
Ostatecznie jednak narracja odprężenia była w znacznej mierze zwykłym reprodukowaniem dyskursu dochodzącego z Berlina. Bo też ekipa Tuska i w ten sposób usiłowała robić na przekór bez reszty zorientowanej na Waszyngton polityce poprzedników. Bezprecedensowy akt deklaracji podporządkowania polskiej polityki zewnętrznemu ośrodkowi siły jakim było berlińskie wystąpienie Sikorskiego nie pozostawiało jakiegokolwiek wrażenia jakoby chciał on wyrażać wobec Rosji stanowisko inne niż Niemcy, skądinąd wówczas wobec Moskwy nad wyraz spolegliwe. Jednak jego berliński hołd lenny nie wywołał nawet połowy tego oburzenia co wypominki o zdawkowej putinowskiej prowokacji. Podobnie zresztą jak poufny wybuch szczerość, kiedy to przyrównał serwilizm Polski wobec Stanów Zjednoczonych do pewnego rodzaju usług seksualnych. Polscy politycy i dziennikarze potrafią się bulwersować lub tłumaczyć z „brak wsparcia dla Ukrainy” znacznie mniej uprzedmiotowieniem własnego kraju. To też ważne świadectwo.
Karol Kaźmierczak
fot. flickr.com
© WSZYSTKIE PRAWA DO TEKSTU ZASTRZEŻONE. Możesz udostępniać tekst w serwisach społecznościowych, ale zabronione jest kopiowanie tekstu w części lub całości przez inne redakcje i serwisy internetowe bez zgody redakcji pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.
Źródło: prawy.pl