Starsi ludzie zapewne pamiętają anegdotkę, jak to Żyd skarżył się rabinowi na ciasnotę w domu – że jest tak ciasno, że już nie można wytrzymać. Rabin poradził mu, żeby do domu sprowadził jeszcze kozę. Po kilku dniach zrozpaczony Żyd wypłakiwał się przed rabinem, że po sprowadzeniu do domu kozy zapanowało tam prawdziwe piekło.
Wtedy rabin poradził mu, żeby kozę z domu wyrzucił. Po kilku dniach Żyd przyszedł rozradowany i na pytanie rabina, co słychać, odpowiedział, że teraz to on ma w domu takie wygody, jak w prawdziwym pałacu. Jest to sytuacja całkiem podobna do tej, jaka zapanowała w naszym nieszczęśliwym kraju po Anschlussie do Unii Europejskiej.
Jak pamiętamy, doszło do tego 1 maja 2004 roku w następstwie referendum akcesyjnego, w którym poparcie dla Anschlusuu zadeklarowali nie tylko członkowie obozu zdrady i zaprzaństwa, to znaczy – stare kiejkuty i ich konfidenci, folksdojcze, lobby żydowskie z Judenratem „Gazety Wyborczej” na czele – ale również płomienni dzierżawcy monopolu na patriotyzm, to znaczy – Ja–ro-sław-Pol-skę-zbaw, czyli prezes Jarosław Kaczyński z trzódką swoich wyznawców.
Używam określenia „wyznawców”, bo właśnie dowiedziałem się, że kult smoleński doczekał się zainteresowania religioznawców z Uniwersytetu Jagiellońskiego, którzy rozbierają go sobie z uwagą należną religii. Oczywiście analogia z żydowską anegdotką jest naciągana, bo sytuacja naszego nieszczęśliwego kraju po 14 latach od Anschlussu, zrobiła się znacznie gorsza.
Nie tylko nie możemy wyrzucić kozy z domu, ale w na domiar złego, zaczęła ona sztorcować wszystkich domowników, wymuszając na nich akomodację do kozich obyczajów i koziego trybu życia.
Mam oczywiście na myśli orzecznictwo Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu, który ostatnio nakazał, by nawet kraje nie uznające umów o wzajemne świadczenie usług seksualnych – bo taki charakter mają tzw. „związki jednopłciowe” - za małżeństwa, traktowały je jednak tak samo, jak małżeństwa, jeśli strony zawarły taką umowę w kraju członkowskim UE, który takie związki za małżeństwa uznaje.
Jak wiadomo umowy o wzajemne świadczenie usług seksualnych, ograniczają się do takiej wymiany (facio ut facias, co się wykłada, robię, żebyś zrobił; na przykład robię ci laskę, żebyś i ty mi zrobił – i jeśli rodzą jakieś roszczenia, to wyłącznie dla drugiej strony kontraktu – że np. nie chciałeś zrobić mi laski, albo wprawdzie zrobiłeś, ale od niechcenia) – podczas gdy małżeństwo ma znacznie bogatszy zestaw tzw. essentialiów, czyli istotnych, konstytutywnych postanowień umowy, bo oprócz wzajemnego świadczenia wiadomych usług, obejmuje ono również graniczącą z pewnością możliwość pojawienia się potomstwa, w stosunku do którego małżonkowie zaciągają cały zestaw poważnych zobowiązań, czego w przypadku związków sodomitów nie ma i być nie może z powodu niemożliwości pierwotnej i obiektywnej.
I właśnie ze względu na te konsekwencje i na te obowiązki, prawodawcy obdarowali małżeństwo znacznie obszerniejszym zakresem ochrony, niż umowy „w drobnych bieżących sprawach życia codziennego”, do jakich można zaliczyć umowę o wzajemne świadczenie usług seksualnych, zawieranych przez sodomitów i gomorytki. Ja oczywiście wiem, że chrześcijanie uważają małżeństwo również za sakrament, czyli widzialny znak niewidzialnej łaski Boga – ale nie ma potrzeby przywoływania tego argumentu wobec sodomitów, w stosunku do których powinna wystarczać sama prawnicza logika. Posądzanie sędziów Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu, że nie zdają sobie sprawy z tak istotnej różnicy, byłoby niegrzeczne – a jednak orzekają oni tak, jakby sobie z tego sprawy nie zdawali. Skoro tedy ignorancja nie jest przyczyną takiego postępowania, to co nią jest?
Europejski Trybunał Sprawiedliwości w Luksemburgu został wprzęgnięty do rewolucji komunistycznej, jaka przewala się przez Europę na podobieństwo tornada – żeby tylnymi drzwiami, to znaczy – za pomocą takiego właśnie orzecznictwa – doprowadził również te państwa członkowskie UE, które jeszcze się przed zrównaniem małżeństwa z umowami o wzajemne świadczenie usług seksualnych bronią – do pogodzenia się z losem, z pominięciem tamtejszych parlamentów. Celem komunistycznej rewolucji jest – jak wiadomo – doprowadzenie do uwstecznienia historycznych narodów do postaci stada anonimowego, czyli tak zwanej „masy”, której można będzie użyć w charakterze „nawozu Historii” dla lewantyńskich Ubermenschów. Jak pamiętamy, inicjatorzy zmiany rewolucyjnej strategii, którzy w roku 1968 odwołali się do Antoniego Gramsciego, rzucili hasło „długiego marszu przez instytucje” - no i pomaszerowali. W rezultacie również Europejski Trybunał Sprawiedliwości przestał być sądem, a stał się jednym z ogniw rewolucyjnego aparatu przemocy i duraczenia.
Ponieważ nosiciele nieubłaganego postępu w naszym nieszczęśliwym kraju małpują zachowania swoich zachodnich odpowiedników, to nic dziwnego, że również tubylczy Sąd Najwyższy w Warszawie uznał niedawno, że drukarz odmawiający sodomitom wydrukowania jakiegoś ichniego plakatu, powinien im go wydrukować bez szemrania. Słowem – tubylczy Sąd Najwyższy, gwoli przypodobania się zarówno sodomitom, jak i niemieckiemu owczarkowi Franciszkowi Timmermansowi, co to właśnie przybywa do Warszawy jako „rewizor iz Pietierburga” - zlikwidował zasadę swobody zawierania umów. Tymczasem art. 31 ust. 1 konstytucji, a którą ostatnio powołują się wszyscy Zasrancen stanowi w ust. 1, że „wolność człowieka podlega ochronie prawnej” - co zgodnie z ustępem 2 oznacza, że „nikogo nie wolno zmuszać do czynienia tego, czego prawo mu nie nakazuje”. Słowem – a contrario - że człowiek, zażywając swojej wolności, musi robić tylko to, co nakazuje mu prawo.
A co może nakazać mu w tych warunkach prawo? Art. 30 konstytucji stanowi, że „źródłem wolności” jest „przyrodzona godność człowieka” i że jest ona „nienaruszalna” - co oznacza, że prawodawcom nie wolno ustanawiać praw, które by nad tą godnością przechodziły do porządku – jeśli oczywiście chcą korzystać z reputacji prawodawców praworządnych. Uznając za „źródło wolności” godność „przyrodzoną”, konstytucja odwołuje się tu do porządku prawa naturalnego, który najwyraźniej uznaje za porządek wyższy nad prawem pozytywnym, czyli stanowionym przez konstytucyjne organy państwa.
A jakie prawa tworzą katalog praw naturalnych? Omne trinum perfectum, toteż i w tym porządku mamy trzy prawa naturalne: życie, wolność i własność. Wynikają one z właściwości ludzkiej natury, to znaczy – mają charakter pierwotny względem wszelkiej władzy politycznej i są od niej niezależne. Życie – wiadomo; jest warunkiem wszelkich innych właściwości. Wolność jest konsekwencją posiadanej przez człowieka zdolności do świadomego wybierania, a własność jest konsekwencją posiadanej przez człowieka zdolności do wytwarzania bogactwa i dysponowania nim. Konstytucja w art. 32 ust. 2 zakazuje dyskryminacji, ale w ust. 1 tego artykułu wyjaśnia, co przez to rozumie – że mianowicie rozumie przez to równość „wszystkich” wobec prawa, co oznacza że wszyscy mają być równo traktowani PRZEZ WŁADZE PUBLICZNE.
Inne rozumienie zakazu dyskryminacji byłoby nonsensowne, bo gdyby wszyscy mieli być równo traktowani także przez zwykłych ludzi, to każda panienka musiałaby rozkładać nogi na każde żądanie każdego amatora słodyczy jej płci. Dla takiej panienki byłaby to najokrutniejsza niewola, urągająca nawet najskromniej pojmowanej godności.
Skoro tedy wiemy już z czego wynika wolność i czym ona jest, możemy zająć się wolnością działalności gospodarczej, o której wspomina art. 20 konstytucji. Na wolności gospodarczej opiera się „społeczna gospodarka rynkowa”, cokolwiek byśmy pod tym rozumieli, podobnie jak opierać się ma ona także na „własności prywatnej”, którą w dodatku Rzeczpospolita „chroni” - zgodnie z art. 21. Dodatkowo art. 22 stanowi, że ograniczenie wolności działalności gospodarczej jest wprawdzie możliwe, ale tylko w drodze ustawy i ze względu na walny interes publiczny. O co tu może chodzić? Ano na przykład o sytuacje, w której nieograniczona swoboda działalności gospodarczej mogłaby rodzić ryzyko sprowadzenia niebezpieczeństwa powszechnego.
W ustawie autorstwa Mieczysława Wilczka z 1989 roku, ograniczenia swobody działalności gospodarczej obejmowały takie rodzaje działalności, jak np. produkcja materiałów wybuchowych, amunicji i broni oraz obrót takimi towarami, produkcja trucizn i obrót truciznami, hurtowy obrót lekarstwami, czy produkcja i obrót spirytusem i wódką.
Takie ograniczenia można uznać za podyktowane „ważnym interesem publicznym”. Wreszcie warto podkreślić, że ograniczenie wolności gospodarczej może nastąpić tylko „w drodze ustawy” a więc nie w drodze orzeczenia sądowego, nawet jeśli wydał je Sąd Najwyższy, który nawiasem mówiąc, posądzam i w tej, jak i w wielu innych sprawach, o stronniczość i to w stopniu karygodnym.
Żeby się o tym przekonać, postawmy tylko pytanie, czy Sąd Najwyższy odważyłby się uznać, że drukarz-sodomita nie ma prawa odmówić wydrukowania plakatu z – dajmy na to - „zakazem pedałowania”? Jestem pewien, że cała Izba Sądu Najwyższego na sama myśl o takim świętokradztwie, ze strachu splamiłaby togi.
Niestety 1 maja 2004 roku sprowadziliśmy sobie do domu kozę, a ta - jako „istota czująca” - próbuje powstrzymać nas przed zachowaniami, które uważa za „wykluczenie”, czy „stygmatyzację”, zmuszając nas do recepcji koziej obyczajowości i korzystając przy tym z grona skwapliwych pomocników z Judenratu „Gazety Wyborczej” i ulokowanego na operetkowej posadzie Rzecznika Praw Obywatelskich pana Adama Bodnara, który – jak sądzę - dostał tę posadę dlatego, bo przekonał tych, co go tam posadzili, że jest wrogiem wolności.