Wiele wskazuje na to, że jesteśmy w przededniu kolejnego „resetu” w stosunkach amerykańsko-rosyjskich. Dało się to zauważyć już przed niedawnym szczytem w Helsinkach, a podejrzenia te stały się jeszcze głębsze po wspólnej konferencji prasowej prezydentów Trumpa i Putina.
Prezydent Trump oznajmił, że jeszcze cztery godziny wcześniej stosunki amerykańsko-rosyjskie były złe, a nawet bardzo złe – ale teraz już tak nie jest. Ano, skoro już tak nie jest, to znaczy – skoro stosunki amerykańsko-rosyjskie nie są już bardzo złe, a nawet nie są złe, to znaczy, że z jakiegoś powodu stały się niezłe.
Przyczyna takiej radykalnej zmiany nie mogła być błaha, to oczywiste, a skoro była ważna, to fakt, że się pojawiła i utrzymuje się przez cały czas, stanowi okoliczność determinującą dalszy rozwój stosunków amerykańsko-rosyjskich w dającej się przewidzieć przyszłości. Że się pojawiła – o tym świadczy sam szczyt w Helsinkach a zwłaszcza – jego zakończenie, podczas którego prezydent Trump wygłosił opinię, która wywołała wielki rezonans w USA – że mianowicie w sprawie ewentualnej rosyjskiej ingerencji w amerykańskie wybory prezydenckie, które przyniosły mu zwycięstwo, w takim samy stopniu wierzy amerykańskim tajnym służbom, jak prezydentowi Putinowi.
Nie byłoby może w tym nic osobliwego, gdyby nie okoliczność, że amerykańskie służby utrzymują, iż taka ingerencja była, podczas gdy prezydent Putin energicznie jej zaprzecza, nazywając ustalenia amerykańskich służb „bredniami”.
Wprawdzie kilka dni później prezydent Trump oświadczył, że został źle zrozumiany, że się „przejęzyczył”, bo tak naprawdę to chciał powiedzieć coś innego – ale warto w tym momencie przypomnieć maksymę księcia Gorczakowa, rosyjskiego ministra spraw zagranicznych za Aleksandra II – że nie wierzy nie zdementowanym informacjom.
Ponieważ prezydent Trump właśnie zdementował informację, jakoby powiedział to, co na oczach całego świata powiedział na konferencji podczas szczytu w Helsinkach, to przynajmniej w oczach księcia Gorczakowa wypowiedź z konferencji zasługiwałaby na absolutną wiarygodność. Drugi wniosek, jaki się stąd nasuwa, to ten, że prezydentowi Trumpowi musiał energicznie natrzeć uszu ktoś, z kim on, nawet niechętnie, musi się liczyć.
Jednocześnie okazało się, że do Białego Domu już wkrótce przyjedzie prezydent Putin, chociaż nie słychać, by Rosja znowelizowała nowelizację swojej ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej. Nie znowelizowała, bo – w odróżnieniu od Polski - chyba nawet nigdy jej nie uchwaliła, dzięki czemu nie naraziła swoich interesów strategicznych w stosunkach z USA, podczas kiedy Polska była o krok od przepaści.
Skoro być może jesteśmy w przededniu kolejnego resetu w stosunkach amerykańsko-rosyjskich, to gwoli lepszego zrozumienia jego możliwych skutków przypomnijmy poprzedni „reset”, jakiego dokonał prezydent Obama 17 września 2009 roku. Na skutek tego „resetu”, który oznaczał wycofanie Stanów Zjednoczonych z aktywnej polityki w Europie Środkowo-Wschodniej, próżnię polityczną po tym wycofaniu błyskawicznie wypełnili strategiczni partnerzy, czyli Niemcy i Rosja.
W rezultacie Polska spod kurateli amerykańskiej trafiła pod kuratelę strategicznych partnerów. Miało to również dalsze następstwa, bo na dwudniowym szczycie NATO w Lizbonie, 20 listopada 2010 roku proklamowane zostało strategiczne partnerstwo NATO-Rosja.
Stwarzało to rozmaite konieczności również dla Polski, bo nie może przecież być tak, że cały Sojusz Atlantycki pozostaje w strategicznym partnerstwie z Rosją, a Polska nie. Polska też musiała w tym strategicznym partnerstwie odnaleźć swoje miejsce i wkrótce je nam odnaleziono.
W sierpniu 2012 roku przybył do Warszawy Patriarcha Moskwy i Wszechrusi Cyryl i wraz z JE arcybiskupem Józefem Michalikiem, ówczesnym Przewodniczącym Konferencji Episkopatu Polski, na Zamku Królewskim podpisał deklarację o pojednaniu między narodami polskim i rosyjskim, a wcześniej, w listopadzie 2011 roku, Książę-Małżonek, czyli minister Sikorski złożył w Berlinie słynny „hołd pruski”. Ale w roku 2013 prezydent Obama zresetował swój „reset”, zapalając zielone światło dla przewrotu politycznego na Ukrainie.
Oznaczało to powrót USA do aktywnej polityki w tym zakątku Europy, w następstwie czego Polska ponownie trafiła pod kuratelę amerykańską. Pociągnęło to za sobą zmianę na stanowisku prezydenta i zmianę rządu, który PiS utworzył w następstwie wyborów w roku 2015.
Nie wiedzieliśmy wtedy jeszcze, jakie będą konsekwencje tego powrotu Polski pod kuratelę USA, ale wyjaśniło się to po uchwaleniu przez amerykański Kongres i podpisaniu przez prezydenta Trumpa ustawy nr 447 JUST, na podstawie której Stany Zjednoczone przyjęły na siebie obowiązek dopilnowania, by Polska zrealizowała żydowskie roszczenia majątkowe aż do ostatniego centa, co niewątpliwie doprowadzi do żydowskiej okupacji naszego kraju. Ano, przyjaźń ze Stanami Zjednoczonymi musi kosztować, bo gdyby nic nie kosztowała, to by znaczyło, że nie jest nic warta.
Ale Niemcy nie zrezygnowały z utraty wpływów politycznych w Polsce i cały czas próbują je odwojować. Ewentualny kolejny „reset” w stosunkach amerykańsko-rosyjskich otwiera ogromne możliwości, toteż Niemcy już zawczasu planują na jesień eskalację anarchii w Polsce.
Na początku września ma odbyć się w Warszawie Kongres Opozycji Ulicznej, a moja faworyta, Wielce Czcigodna Joanna Scheuring-Wielgus („A młody? Głupie to, płoche! Tylko pobrudzi pończochę” - pisał Tadeusz Boy-Żeleński), chyba trochę niedyskretnie, już teraz zaproponowała by kongresujący się ulicznicy i ulicznice, przepoczwarzyły się w alternatywny parlament, który będzie debatował, dyskutował, głosował i uchwalał.
W oczekiwaniu na ten moment pani Małgorzata Gersdorf, po raz kolejny zmieniając decyzję co do urlopu, udała się do Niemiec pod pretekstem wygłoszenia w Karlsruhe wykładu pokazującego upadek praworządności w Polsce i wygłosiła tam deklarację, że będzie Pierwszym Prezesem polskiego Sądu Najwyższego „na uchodźstwie”.
Jestem pewien, ze BND już zadba, żeby nie stała się jej żadna krzywda, a nie ulega wątpliwości („nie ulega wątpliwości, jak mawiała stara niania, lepiej...” - no, mniejsza z tym), że i pani Małgorzata będzie poczuwać się do wdzięczności i wdzięcznie ćwierkać z właściwego klucza. Nawet już zaczęła, oświadczając, że może „trwać przy swoim mniemaniu, że jest Pierwszym Prezesem Sądu Najwyższego”.
Nawiasem mówiąc, nie ona pierwsza ani pewnie ostatnia; szpitale psychiatryczne pełne są osób trwających przy swoim mniemaniu, że są Napoleonami, Aleksandrami Wielkimi, a przynajmniej – że właśnie wynaleźli elektryczność. Czyżby gersdorfiny, na temat których sobie dobrodusznie żartowałem, uderzały do głowy naprawdę? Ładny interes!
Dla Niemiec osoba trwająca przy mniemaniu, że jest Pierwszym Prezesem Sądu Najwyższego w Polsce może okazać się prawdziwym darem Niebios, kiedy – oczywiście po „resecie” - będą chciały zastosować wobec Polski „klauzulę solidarności” z traktatu lizbońskiego, zwłaszcza w sytuacji, gdyby, w oparciu o banderowców, udało im się zorganizować w Polsce „wołynkę”, którą trzeba by następnie spacyfikować zgodnie z ustawą nr 1066, która – chociaż uchwalona przez obóz zdrady i zaprzaństwa i podpisana przed prezydenta Komorowskiego, obowiązuje jakby nigdy nic, mimo że Polska weszła już w trzeci rok „dobrej zmiany.