Prawdziwa Nibylandia czyli rzecz o kampanii powyborczej

0
0
0
/

Nibylandia opisana przez Jamesa M. Barriergo istnieje naprawdę – nad Wisłą. I naprawdę jest ona krainą w pewnym sensie konstytuowaną przez infantylizm, jeśli pod tym pojęciem będziemy rozumieć postawę wiecznego udawania, strojenia min, markowania działań, słów bez pokrycia, wieczną szaradę. Inaczej niż w literackim odpowiedniku, w polskiej prawdziwej Nibylandii panuje obezwładniająca atmosfera pastiszu i groteski.


Państwo na niby


Pięć dni po wyborach nie znamy ich całościowych wyników wyborczych.  Infosfera, przede wszystkim za sprawą zwykłych obywateli komunikujących za pośrednictwem portali społecznościowych, pełna jest obrazów proceduralnego chaosu, instytucjonalnego bumelanctwa w wykonaniu organu wydawałoby się kluczowego w reżimie demoliberalnym. System informatyczny, który miał agregować dane z kolejnych szczebli komisji wyborczych rozsypał się. Ich członkowie, którzy wszak na czas procedury wyborczej stają się funkcjonariuszami państwowymi, w wielu miejscach poczynają sobie z jawną nonszalancją, jak w Elblągu.


Czasem proste wydawałoby się zadanie przeliczenia kart, głosów i zdeponowania ich w stosownym miejscu po prostu zdaje się przerastać ich umiejętności, czego dowodzi telewizyjny kadr z komisji wyborczej w Radomiu, dla której członka dodawanie do 777 okazało się zbyt wielkim wyzwaniem. Mamy świadectwa oczywistej ingerencji w system informatyczny PKW. Nic dziwnego skoro wdrożono go trzy miesiące przed wyborami, na podstawie procedur pozostających w luźnym związku z regulacjami prawnymi dotyczącymi zamówień publicznych.


Całość sytuacji potwierdza jedynie teoretyczność istnienia państwa polskiego jako konstrukcji odzwierciedlającej, wdrażającej i egzekwującej uchwalone przez wybrańców ludu prawa. Tak rozumiane demokratyczne państwo prawa pozostaje jedynie właśnie na kartach uchwalonych ustaw. W rzeczywistości istnieje natomiast impotentna struktura, w wielu aspektach być może czysto fasadowa, skrywająca rzeczywiste przesłanki, interesy, cele, mechanizmy, które jednak przecież na co dzień obserwujemy. „Głębokie państwo” jest więc odczuwalne poprzez działania struktur oficjalnych, jednak jego logika pozostaje odrębna wobec oficjalnej.


Demokracja na niby


Częściowe wyniki ogłaszane przez PKW na podstawie ręcznie przeliczonych protokołów wskazują jednak, że niekoniecznie chodzi tutaj jedynie o przytłaczającą Polaków, najczęściej na ich własne życzenie, tyranię bałaganu i niemocy. Sytuacja w której obliczony przez PKW wynik wyborczy odbiega od sondaży exit polls nie o kilka lecz o kilkanaście procent, w której partia w wyborach parlamentarnych zdobywającą po kilka, a w samorządowych (i sondażach) po kilkanaście procent uzyskuje w niektórych województwa większość głosów, rodzi daleko poważniejsze pytania. Tym bardziej, że na kanwie zaskakująco dobrego wyniku PSL na Mazowszu (gdzie jest dobrze instytucjonalnie zakorzenione) połączonego z zaskakująco wysoką liczbą głosów nieważnych, wysuwano już wcześniej przypuszczenie „podrasowania” wyniku.


Czy wyniki są zniekształcane na którymś z poziomów elekcyjnej maszynerii? Pozytywna odpowiedź oznaczałaby, że reżim demokratyczny będący totemem wskazywanym przez pookrągłostołowe elity ludowi jako obiekt kultu, z organizowania którego to kultu czerpią one legitymizację dla swojej władzy i statusu, jest zwykłą maskaradą w wykonaniu „kapłanów” i pozbawionym racjonalnych przesłanek fetyszyzmem w wykonaniu „wiernych” czyli obywateli.


Zaskakuje też jak wielka jest bezczelność bezceremonialność z rządzący są w stanie powtarzać frazę, którą można by uznać za oficjalną dewizę państwa, tym bardziej, że Rzeczpospolita w przeciwieństwie do niektórych, jeszcze takowej nie posiada – „Nic się nie stało, Polacy nic się nie stało”. „Polska demokracja, jest stabilna […] nic nie jest w stanie jej zagrozić” – mówi premier, zaś prezydent nie widzi potrzeby żadnej interwencji, uzasadniając to zresztą, a jakże, przepisami konstytucyjnymi.


Fikcyjność polskiej demokracji potwierdza ostatecznie postawa mediów w toku obecnego, jakby nie było, instytucjonalnego kryzysu dzielnie sekundujących rządzącym w powtarzaniu, że zasadniczo nic wielkiego się nie dzieje. Trudno o bardziej jaskrawą demonstrację ile warte są aspiracje ludzi mediów do moralnej wyższości „czwartej władzy” mającej być rękojmią kontroli obywatelskiej nad pozostałymi trzema. Po raz kolejny ujawniły się ścisłe związki poszczególnych środków masowego przekazu z poszczególnymi partiami politycznymi i co warte podkreślenia dotyczy to w równej mierze grupy mediów określających się jako opozycyjne, antysystemowe, „niesalonowe”, „spoza głównego nurtu” o czym dalej.


Radykałowie na niby


Jedyną społeczną reakcją na wyborczy skandal była czwartkowa, wieczorna pikieta pod warszawską siedzibą PKW, organizowana głównie przez Kongres Nowej Prawicy i Ruch Narodowy. Zgromadziła ona około 2000 warszawiaków, przeważnie młodych. Obserwując ją w czasie prowadzonej na żywo transmisji odniosłem wrażenie jej żywiołowości. Nie brakowało radykalnych haseł o wydźwięku antyrządowym, zaś tłum wkrótce po przemówieniach, zaczął napierać na wejście. Jeden z liderujących spontanicznemu zgromadzeniu – Krzysztof Bosak zaczął na zakończenie wzywać do „spokojnego rozejścia się do domów”. Nie posłuchał go reżyser Grzegorz Braun i Ewa Stankiewicz z Solidarnych 2010.


W czasie transmisji widać było wyraźnie, że kilku ochroniarzy budynku – najpewniej z obowiązkowym statusem emeryta i rencisty – nie miałoby najmniejszych szans na powstrzymanie zebranych przed spontanicznym wkroczeniem do budynku, bo też nie okazali się zdolni nawet do zablokowania Brauna, Stankiewicz i kilku innych osób, które weszły wraz nimi. Ci ostatni przez kilkadziesiąt minut pozostawali sami w sali konferencyjnej. Ich przemówienia transmitowała tylko TV Republika, do czasu aż nie zaczęła nadawać kampanii wyborczej kandydata na prezydenta Warszawa z PiS Jacka Sasina, bo tak można nazwać prowadzony z nim przez redaktorów tej stacji wywiad.


Nie wiadomo, gdzie wówczas byli liderzy Ruchu Narodowego określającego się najbardziej radykalną z sił opozycyjnych. Najwyraźniej w końcu jednak uznali, że warto się pojawić. I znów byliśmy widzami projekcji polskiej Nibylandii – tym razem na niby był radykalizm i rewolucja. Przez dobre kilkanaście minut Robert Winnicki stał pod przeszklonymi, automatycznymi drzwiami budynku nie wiadomo właściwie na co licząc.


W końcu udało się je otworzyć tak aby niczego nie zniszczyć. Winnicki wraz z Bosakiem weszli do budynku komisji, posiedzieli przez jakiś czas za stołem prezydialnym rodzącego się komitetu okupacyjnego – jak się okaże poród będzie w istocie poronieniem, i jeszcze w nocy poszli do domów, odpowiednio wcześnie by nie dostać się wraz Braunem i Stankiewicz w ręce policjantów. Ci ostatni zostali siłą wyprowadzeni z budynku i przewiezieni do aresztów, wraz z dziesięcioma innymi osobami, około północy.


Krzysztof Bosak, komunikował kilkadziesiąt minut wcześniej na Twitterze, że jedzie kontynuować rewolucję w studiu telewizyjnym i nie omieszkał dodać, że wkroczenie do budynku odbyło się wbrew zaleceniom organizatorów. Według informacji zwykłych sympatyków RN sytuacja wyraźnie przerosła liderów i przez kilka godzin nie potrafili zdecydować co robić, zanim ostatecznie się nie wycofali.


Już od rana liderzy RN kontynuowali rewolucję na portalach społecznościowych, zapraszając na sobotnią pikietę solidarności z zatrzymanymi, która oczywiście będzie kolejnym rytuałem w przedstawieniu, w którym każdy gra swoją rolę. Otwarcie zgromadzenia, radykalne hasła, radykalne przemówienie, radykalne hasła, zamknięcie zgromadzenia – czyli wszystko to co Polacy znają już na pamięć i czego realny wymiar ma się nijak do śmiertelnie poważnych słów jakie są wówczas wypowiadane.


Oczywiście dobrze już przygotowane na ten moment służby bezpieczeństwa zadbają aby do jakichkolwiek mniej standardowych form ekspresji politycznej nie doszło, co właściwie będzie doskonałym alibi dla koryfeuszy „radykalnej zmiany” aby żadnych takich prób nie podejmować. Liderzy RN mogą się zresztą spóźnić bo Ewa Stankiewicz została zwolniona jeszcze w piątek o godzinie 17.


Opozycja na niby


Nie minęła nawet godzina od zajęcia PKW przez grupę Brauna i Stankiewicz a od protestujących odcięło się, pismem swojego rzecznika, Prawo i Sprawiedliwość. W oświadczeniu mogliśmy przeczytać, że okupacja siedziby PKW jest przez partię oceniana "zdecydowanie negatywnie" i nie jest ona „rozwiązaniem problemu”.

 

Wystarczyło to aby do boju ruszyło medialne ramię partii. Już po kilkudziesięciu minutach na portalu fronda.pl pojawił się artykuł podpisany przez redakcję o wszystko mówiącym tytule „V kolumna Putina zajmuje PKW. Gdzie jest państwo Polskie?”. Tomasz Sakiewicz z „Gazety Polskiej” stwierdził, że „protest został przejęty przez prorosyjską opozycję”. Było to tyle zabawne, że jednym z jego liderów była Ewa Stankiewicz, która od czterech lat eksploatuje teorię zamachu w Smoleńsku i która jeszcze niedawno zastanawiała się czy wybuch gazu w katowickiej kamienicy nie był przypadkiem dziełem agentów Putina. Jak się okazało nie brak u nas i niby-agentów.


Charakterystyczne, że w piątkowym wydaniu „Gazety Polskiej Codziennie” nie można było znaleźć żadnej, nawet najskromniejszych rozmiarów relacji z tego co działo się pod i siedzibie PKW. O tym, że coś się jednak działo informowały jedynie napisane w instruktażowym tonie komentarze publicystyczne. „Zachować zimną krew – żadnych zadym i awantur przed druga turą wyborów” – napisała Joanna Lichocka. Tuż obok Jakub Pilarek pisał o „wirtuozach prowokacji” i radził, że „opozycja powinna zacisnąć zęby i skoncentrować się na kampanii wyborczej” – pozostaje to w logicznej sprzeczności z twierdzeniami, że zarówno te jak i poprzednie wybory były przez władzę fałszowane, często i gęsto pojawiającymi się od dawna na łamach GP.


Cóż, w  Nibylandii nie powinniśmy oczekiwać logiki. Także i w tym sensie, że gdy niemal równo rok temu tłumy wyszły na ulicę w Kijowie, to mimo oczywistego zewnętrznego zagrożenia Ukrainy GP była czołowym medium wzywającym Ukraińców do, w ich przypadku akurat zgubnej i tragicznej w skutkach, „insurekcji”. Jak się okazuje w Polsce, której żadna zbrojna interwencja nie grozi, okupacja PKW jest już przesadą.


Co zadziwiające redaktor Sakiewicz był w stanie prostytuować logikę i w tym kontekście powołując się na zagrożenie Ukrainy rosyjską ofensywą jako uzasadnienie dla niepodejmowania protestów ulicznych w Warszawie. Według niego prostest KNP i Ruchu narodowego miał za zadanie „przykryć” rosyjski atak militarny, co już pozostaje stwierdzeniem trudnym wręcz do skomentowania.


Przez cały piątek przed „prowokacją” i „scenariuszem destabilizacji” ostrzegały za pośrednictwem portalu wpolityce.pl takie tuzy prawicowej publicystyki jak Łukasz Warzecha (nie darował sobie pisania o „idiotach”), czy Piotr Skwieciński (podobnie jak Lichocka „zaciskający zęby”).

 
Jeden z bardziej niewydarzonych polityków PiS Witold Waszczykowski pisał o okupacji PKW jako „akcie terroryzmu” (dokładnie tych samych słów użyła tego dnia „Gazeta Wyborcza”), do pacyfikacji protestujących wezwał także kandydat na prezydenta z ramienia tej partii Andrzej Duda.


Cała ta solidarna kampania polityków i dziennikarzy związanych z PiS pokazuje jak bardzo na niby, jest to wszystko co mówili i pisali przez lata, szczególnie po katastrofie smoleńskiej. Ileż to powiedziano i napisano o udziale najwyższych organów państwa w „zamachu” na prezydenta Kaczyńskiego i zacieraniu śladów po „zbrodni”. Ileż było o oplatającej kraj „agenturze” i „układzie”. Jakże broniono w nich chaotycznego i nie mającego żadnego wyraźnego politycznego celu zgromadzenia pod Krzyżem na Krakowskim Przedmieściu, pasąc się na krzywdach jego uczestników.


A  konkretnie, w kontekście wyborów, począwszy od 2010 r., ileż to komunikatów o „fałszerstwach” i „ruskiej agenturze” wypłynęło z mediów ze stajni Sakiewicza. I gdy w końcu pojawiają się świadectwa w jakimś stopniu odpowiadające sypanym z nieznośną lekkością oskarżeniom, te same media, ci sami ludzie, ci sami politycy i dziennikarze nawołują by być grzecznym i grzecznie wrzucać kartki do urny w drugiej turze.


Niestety tym akurat jest pewna logika. Wszyscy w „największej partii opozycyjnej” dobrze wiedzą, że jej podstarzały lider, ani mentalnie jemu podobni partyjni funkcjonariusze nie wyciągną ludzi na ulicę. Sami są częścią systemu, częścią krwioobiegu budżetowych dotacji płynących przez partyjnych polityków, aparat, fundacje, aż do „niepokornych” dziennikarzy, na fundacyjnym garnuszku. Nowe gabinety i nowe etaty już tak blisko, nie wolno więc pozwolić by ktoś tam, na ulicy, wchodził w nasze buty i rewolucję robił. Przecież jest nam ona potrzebna tylko i wyłącznie jako retoryczna figura.


Naród na niby


Prawdę pisząc, przyznać trzeba, że strategia PiS jest o tyle racjonalna, że jest zachowawcza, to jest oszczędzając siły, środki i autorytet, odpowiada niewątpliwej inercji społecznej. Polacy jeszcze raz pokazują, że rządzący mogą nie tylko fatalnie pełnić swoje polityczne funkcje, fatalnie prowadzić państwową nawę, co odbija się wszak na egzystencji każdego, lub prawie każdego z nas. Polacy potwierdzają, że politycy i urzędnicy mogą ich ordynarnie oszukiwać, śmiać się im w oczy twierdząc w każdej praktycznie sytuacji, że nic się nie stało i nie wywoła to żadnego odruchu oburzenia. Polacy okazują się niezdolni to jakichkolwiek masowych działań politycznych wykraczających poza ramy określone przez procedurę wyborczą i to nawet w sytuacji objawienia tego jak bardzo ta procedura jest względna.


Udowodniła to zresztą już letnia afera taśmowa. Zupełnie analogiczne wydarzenie na Węgrzech, kiedy to w 2006 r. ich obywatele dowiedzieli się z podsłuchanej mowy premiera co nie co o jego rządach, wywołało potężne zamieszki i uruchomiło sekwencję zdarzeń, które doprowadziły do znaczącej przebudowy sceny politycznej, zarówno pod względem partyjnym jak i kadrowym, uchwalenia nowej Konstytucji, bardzo poważnych zmian w polityce wewnętrznej i zagranicznej państwa. Teraz mamy coś poważniejszego, coś na miarę nieprawidłowości wyborczych, które pod koniec 2004 pozwoliły uruchomić na Ukrainie „pomarańczową rewolucję”. Co na to Polacy? – „nic się nie stało”.


Właściwie najważniejszym wnioskiem jaki można wyciągnąć z obecnej sytuacji to fakt istnienia niejako autorytarnego potencjału w naszym społeczeństwie. Polacy są w stanie znieść naprawdę wiele zupełnie arbitralnych zachowań ze strony władzy i nie są skorzy do jakiejkolwiek aktywności politycznej poza wyborami, które przybierają charakter utartego rytuału udzielenia mandatu znanym od lat reprezentantom elity.


Karol Kaźmierczak

fot. Maksymilian Wierzbicki


© WSZYSTKIE PRAWA DO TEKSTU ZASTRZEŻONE. Możesz udostępniać tekst w serwisach społecznościowych, ale zabronione jest kopiowanie tekstu w części lub całości przez inne redakcje i serwisy internetowe bez zgody redakcji pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.

 

Źródło: prawy.pl

Sonda
Wczytywanie sondy...
Polecane
Wczytywanie komentarzy...
Przejdź na stronę główną