Czy szykują się obowiązkowe sekslekcje w polskich szkołach?
Jak się nie da drzwiami frontowymi to spróbują wejść kominem. O kim mowa? O propagatorach gender, którzy usilnie walczą o dostęp do polskich placówek edukacyjnych, w celu nauczania dzieci o tajnikach lewackiej ideologii, zwanej przez nich samych nauką.
Jednym ze sposobów, który ma zapewnić "genderom" zielone światło na przymusową indoktrynację dzieci i młodzieży, jest ratyfikowanie konwencji rzekomo antyprzemocowej. A dokładnie art 14, który pozwoli im na przeorganizowanie systemu edukacji, rozszerzenie podstawy programowej o obowiązkowe lekcje "równości" i edukację seksualną. Pozwoli zmieniać treści w podręcznikach na bardziej prohomoseksualne i przekonywać, że płeć społeczna jest nadrzędna, a biologiczna "wypadkowa" z możliwością zmiany na genderową.
Jednak sprawa konwencji wisi na włosku, bo "ciemny katotaliban" (jak nazywają lewacy ludzi, którzy w porę dostrzegli prawdziwy cel ratyfikacji) organizuje się i buntuje przeciw zapisom. Podnosi krzyk o swoje prawa konstytucyjne, które gwarantują mu wychowywanie dzieci według własnych przekonań i pierwszeństwo w decydowaniu o kształcie edukacji. Do tego cała sejmowa prawica, PSL i kilku "konserwatywnych platformersów" ostro sprzeciwiają się ratyfikowaniu dokumentu RE. Zatem, nie czekając na wynik styczniowego głosowania, gendery wpadają na inny pomysł, który ułatwi im przeniknięcie w szeregi uczniów.
Jak informuje RMF.24, Małgorzata Fuszara, pełnomocniczka rządu ds. równości, znana zwolenniczka "nauki" gender, uprzejmie zawiadomiła minister edukacji Joannę Kluzik-Rostkowską, że ta powinna jak najszybciej odebrać rodzicom prawo do decydowania o edukacji własnych dzieci. Oczywiście swoją "prośbę" zawęziła tylko do jednej lekcji - WDŻR, która dotąd jest nieobowiązkowa. Na poczet swojej racji przedstawiła ustawę o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach przerywania ciąży, która to zobowiązuje do przymusowego wprowadzenia do programów nauczania wiedzy o życiu seksualnym, o wartościach rodziny i środkach świadomej prokreacji. Przypomniała też Kluzik-Rostkowskiej, że sposób nauczania i zakres treści określać powinien minister edukacji a nie rodzice.
To doprawdy zadziwiająca troska o edukację polskich dzieci. Szczególnie, że Fuszara broni WDŻR, które wcześniej wielokrotnie krytykowało zarówno środowisko feministyczne, blisko związane z Pontonem, jak i sami "profesorowie" gender. Jednak, jak się zastanowić, to sprawa wydaje się oczywista. Pani Fuszara najprawdopodobniej szykuje grunt pod permisywną seksedukację i pod płaszczykiem zajęć WDŻR zamierza, za plecami rodziców, wprowadzić do szkół hardcorowe lekcje według scenariusza WHO. Kiedy ministra edukacji przychyli się do roszczeń ministry od "nie" równości, a tym samym dobrowolne zajęcia staną się obowiązkowymi, wówczas rodzice nie będą mogli oprotestować sposobu prowadzenia lekcji, zakresu treści czy zmiany podręczników na np. "Wielka księga siusiaków" czy "Wielka księga cipek". Jednocześnie do grona pedagogicznego dołączą zewnętrzni edukatorzy seksualni, którzy już czekają w obiegu. Można też domniemać, że owi "edukatorzy" nie zapomną o dodaniu do programu elementów genderowych, którymi naszpikowane są standardy WHO i wytłumaczą dzieciom na czym polega zaściankowość ich rodziców i choroba homofobii, na którą rzekomo cierpi polskie społeczeństwo. Oczywiście, wszystko w ramach walki z dyskryminacją mniejszości seksualnej i o tolerancję.
Przypomnę w kilku zdaniach na czym polega różnica między edukacją Typu A, stosowaną dotąd na lekcjach WDŻR, a forsowaną przez genderów edukacją Typu B. Pierwsza polega na wychowaniu dzieci do miłości, szacunku i odpowiedzialności małżeńskiej. Rozszerzona jest o elementy biologii i naturalne prawa sterujące płodnością. Olbrzymi nacisk kładzie na wstrzemięźliwość seksualną, a sama seksualność traktowana jest jako kapitał dwojga kochających się ludzi. Druga jest zaprzeczeniem pierwszej. Jej podwaliną są standardy WHO, opierające się o zestaw praw seksualnych, z pominięciem konsekwencji, gdyż te bierze na siebie koncern farmaceutyczny. Tutaj edukatorzy wychodzą z założenia, że przyjemność seksualna jest elementem zdrowia. Sam seks sprowadzany jest do czynności powszedniej, jak mycie zębów,a partnera traktuje się jako przydatną pomoc seksualną.
Jak owa "nauka" wpływa na dzieci możemy obserwować na Zachodzie, gdzie rewolucja obyczajowa sięga już głębokiego dna. Nastoletnie ciąże, powszechność aborcji, choroby przenoszone drogą płciową czy gwałty dzieci na dzieciach, to element nieodzowny, wręcz przypisany do tej edukacji seksualnej.
Czy taką edukację szykuje dla naszych dzieci pełnomocnik rządu ds. równości? Czy za obroną krytykowanej wcześnie lekcji WDŻR sprytnie schowano permisywną seksualizację?
Wydaje się, że Fuszara zabezpiecza furtkę dla gendera, na wypadek, gdyby nie powiodło się głosowanie nad ratyfikacją konwencji i zamknięto mu główną bramę do placówek. Jednak ta furtka wystarczy, by zdeptać moralność, godność i szacunek, które staramy się jako rodzice krzewić w swoich dzieciach.
Najbardziej zadziwiający jest fakt, że nasi włodarze wciąż usiłują nas przekonać, że powinniśmy czerpać z Zachodu. Brać przykład. Szkoda, że nie korzystamy też z doświadczeń i błędów. Europa się budzi. Z odgórnym narzucaniem ideologii gender walczą obecnie Francja i Włochy. Niemieccy rodzice, narażając się na grzywnę, a nawet więzienie, wychodzą na ulicę protestując w sprawie edukacji seksualnej, do której zmuszane są ich dzieci, bo rządzący w sprytny sposób obeszli konstytucje. Europa chce powrotu do normalności bez gendera. Tymczasem Polska, ciągnięta za sznurek przez ludzi pokroju Fuszary, ślepo idzie tam skąd inni chcą, ale nie mogą wrócić.
Katarzyna Kawlewska
Autorka strony Kapcie na obcasach http://kapcienaobcasach.pl/
© WSZYSTKIE PRAWA DO TEKSTU ZASTRZEŻONE. Możesz udostępniać tekst w serwisach społecznościowych, ale zabronione jest kopiowanie tekstu w części lub całości przez inne redakcje i serwisy internetowe bez zgody redakcji pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.
Źródło: prawy.pl