Komentatorzy wyborów samorządowych zastanawiają się kto zwyciężył – PiS czy PO? Snują skomplikowane dywagacje, a tymczasem umyka im widoczna gołym okiem prawidłowość, że w zdecydowanej większości miast i gmin zwyciężyli urzędujący burmistrzowie, prezydenci, wójtowie. W Warszawie też choć Rafał Trzaskowski nie była akurat urzędującym prezydentem, ale Hanna Gronkiewicz-Waltz nie kandydowała, a on reprezentował cały układ, który ją wspierał i zapewnił trzy poprzednie kadencje.
Podobna sytuacja jest we Wrocławiu, gdzie zwycięzca I tury – Jacek Sutryk została namaszczony przez ustępującego prezydenta Rafała Dutkiewicza, którego był bliskim współpracownikiem przez ostatnie lata.
Tam gdzie druga tura się odbędzie urzędujący prezydenci miast weszli do gry i mają szanse na zwycięstwo.
Można by sądzić zatem, że wszędzie w Polsce samorząd funkcjonuje znakomicie, nie ma żadnych patologii, żadnego marnotrawstwa, zadłużania gmin ponad miarę niknie w oczach bezrobocie, a miasta rozwijają się jak Kolondike podczas „gorączki złota”. I że wyborcy to właśnie akceptują.
Nic bardziej mylnego. Zadłużenie polskich gmin na koniec 2017 wynosiło ponad 57 mld, a najbardziej zadłużone (w kwotach bezwzględnych) miasta to Warszawa – 5,565 mld, Wrocław – 2, 812 mld i Łódź 2,531 mld zł.
I w tych właśnie najbardziej zadłużonych miastach reprezentanci dotychczasowego układu wygrywają w cuglach pierwszą turę.
Przy czym smaczku sytuacji dodaje choćby to, że obecna ekipa rządząca Warszawą odpowiedzialna jest za dziką reprywatyzację, w ramach której kamienice oddawano fałszywym niby-właścicielom, a 40 tys. lokatorów poszło na bruk. I w żaden sposób nie zmienia to wyniku wyborów!
Ja rozumiem, że można nie lubić Patryka Jakiego, ale przecież o stanowisko prezydenta stolicy ubiegali się jeszcze inni kandydaci – jak choćby społecznik Jan Śpiewak, który aferę reprywatyzacyjną wykrył, czy Marek Jakubiak – przedsiębiorca, któremu trudno zarzucić jakieś machlojki. I nic. Klapa! Głosy dostał Trzaskowski i pozamiatał w pierwszej turze. Oczywiste jest, że jego zwycięstwo nastąpiło pomimo mankamentów etycznych grupy, którą reprezentuje i bez związku z żadną tam kampanią wyborczą. Jest wg mnie równie oczywiste, że czynnikiem który zdecydował o zwycięstwie Trzaskowskiego był fakt, że reprezentował on „to-co-jest”, układ społeczno-zawodowy oparty na urzędzie, spółkach miejskich, instytucjach budżetowych zależnych od miasta – wszystkich tych osobach, które żyją z budżetu miejskiego – czyli mówiąc ogólnie – urzędnikach, choć oczywiście nie o samych urzędników tu idzie. W dwumilionowej Warszawie jest to tak samo potężna grupa społeczna – jak w małej Nysie, a jej jedynym programem wyborczym, jest utrzymanie status quo. Utrzymanie tych samych stanowisk, wpływów, dochodów. I żadne tam programy, hasła czy obietnice nie mają tu znaczenia. Podstawowym czynnikiem jest właśnie interes po prostu INTERES – osobisty członków tej grupy społecznej jaką są - szeroko rozumiani - urzędnicy. To oni zadecydowali o wyniku wyborów we wszystkich polskich gminach. Urzędnicy! Nie żadne tam PiS czy PO. Oczywiście w niektórych gminach (zwłaszcza w dużych miastach) urzędnicy występowali pod szyldem PO, w innych – PiS-u, ale w wielu po prostu urzędujący burmistrzowie i prezydenci wystawili własne komitety unikając afiliacji partyjnych. I tak wygrali.
Wszystko to byłoby pięknie, ale demokracja to rządy Ludu, a nie urzędników, którzy powinni temu Ludowi służyć. Wykonywać jego wolę wyrażoną bezpośrednio, albo przez przedstawicieli Narodu – jak mówi Konstytucja. Wybory zaś są po to, żeby obywatele mogli kontrolować i rozliczać urzędników. Sytuacja, w której ci, którzy mają służyć Narodowi, sami siebie wybierają, sami będą określać swoje obowiązki, sami się kontrolować - w sposób oczywisty przekreśla władzę Ludu.
I tak oto po latach walki z komunizmem znów jako obywatele nic nie mamy do powiedzenia. Decydować o nas będzie biurokracja. I co z tego, że wielopartyjna?