Platforma zabija polską naukę

0
0
0
/

To, że Platforma jest partią zamordystów i wrogów Polski, to po ośmiu latach jej rządów każdy widzi. To, że jej ludzie umoczeni po szyję w aferach niszczą państwo polskie, to już dociera do większości Polaków. Ale to, że na dokładkę chce zniszczyć polskie uniwersytety, o tym nie wszyscy wiedzą, dlatego chcę dzisiaj kilka spraw przypomnieć.

 

Była rektor Uniwersytetu Warszawskiego prof. Katarzyna Chałasińska w takich słowach opisuje dzisiejszy stan uczelni: „Przeraża mnie to, jak ustawa Prawo o szkolnictwie wyższym przy kolejnej nowelizacji zwiększa swoją objętość i do jakiego poziomu szczegółowości dochodzimy. To przestaje być prawem, a zmienia się w instrukcję obsługi szkolnictwa wyższego. Ministerstwo żąda od nas informacji, których w ogóle nie potrzebuje (…) zmieniona została nazwa departamentu (…), któremu podlegamy. To już nie jest departament szkolnictwa wyższego, ale departament szkolnictwa wyższego i kontroli. I wszystko jasne.”

 

Komuna wróciła ze zdwojoną siłą. Platformersom towarzyszy obsesja kontroli, skrajna biurokratyzacja, fetyszyzacja wszelkiego rodzaju „podkładek”. Ich stosunek do naukowców jest przejawem skrajnej nieufności, chorobliwej podejrzliwości. Co nie dziwi. Ci ludzie żyją z kłamstwa, na kłamstwie  budują codzienność i kłamstwami karmią się każdego dnia.

 

W aktualnie funkcjonującym mechanizmie szkolnictwa wyższego każdy pracownik – dziekan, wykładowca, pracownik administracyjny, ktokolwiek – jest potencjalnie podejrzany. Musi stale udowadniać, że nie kombinuje, nie kręci, nie zaniedbuje obowiązków, że przestrzega przepisów. Udowadniać trzy razy dziennie. Albo częściej.

 

Kuriozalnym przejawem kontrolerskiej psychozy jest jeden ostatnich pomysłów, czyli obowiązek przechowywania testów i prac egzaminacyjnych, a nawet prac pisemnych studentów przygotowywanych podczas semestru. Kto będzie szperał i węszył w tym „materiale dowodowym”? Czego będzie w nim szukał – dowodów nietrzeźwości, śpiączki czy złego humoru egzaminatora? Chyba powiadomię ekologów. Szkoda lasów.

 

A mówimy tu o setkach tysięcy kartek. Wizytator może oczywiście sięgnąć wyrywkowo do takiej próbki, ale jaka będzie jej wartość? Trudno oprzeć się wrażeniu, że biurokratyczna paranoja dyrektorów departamentów i głównych specjalistów od tabelek i wykazów kręci kolejnymi ministerialnymi głowami. Machina rodem z Orwella.
Wszyscy na uczelni mają dostarczać kolejne kilogramy makulatury papierowej i komputerowej coraz to nowych wzorców, formularzy, pedantycznych procedur, głupkowatych rozporządzeń.

 

I w takim biurokratycznym obłędzie rozrasta się świat sprawozdawczej fikcji. Ucieleśnieniem tego są „syllabusy”. Zamiast skupić się na tym, co realne – na treściach programowych, optymalizacji metod dydaktycznych, na badaniach naukowych - wykładowca zajmuje się pustym deklarowaniem „efektów kształcenia” według narzucanego mu schematu. Cele kształcenia nazywane są efektami. A od kiedy to efektem jest coś, co nam się marzy, a czego jeszcze nie ma i może nie będzie? Wykładowca musi się nagimnastykować, aby równie deklaratywnie wykazać, że te efekty osiągnął. No, ale przecież nie róbmy polityki, róbmy z Polaków idiotów. A z naukowców kretynów.

 

Procedury sparaliżowały życie akademickie. Obracają się także przeciw studentom. Spytajcie – powiedzą wam, że z ich punktu widzenia uniwersytet, wydział, instytut z dowolnym kierunkiem studiów przypomina przychodnię.

 

Na zajęcia student uczęszcza pod warunkiem, że się zarejestruje. Zarejestruje się pod warunkiem, że zdąży w terminie wpisać się na limitowaną listę. Zdąży pod warunkiem, że ma szybszy net, o ile akurat uczelniany system się nie zawiesi. Student przewija się przed obliczem wykładowcy. Przewija się. Melduje, udowadnia, że istnieje, że chce, że może. Na seminarium dyplomowe u danego „mistrza” uczęszczają niekoniecznie ci, których on sam widziałby u siebie ze względu na ich predyspozycje intelektualne, faktyczne zainteresowania i przygotowanie merytoryczne, ale ci, którzy zdążyli się zarejestrować albo dostali przydział.

 

Szkolnictwo wyższe zarządzane jest dziś jak instytucje wojskowe, które muszą regularnie meldować o stanie przygotowań, gotowości, wyszkolenia, stanie osobowym i stanie nastrojów. Biurokratyczny asekurantyzm, czy potrzeba trzymania papierów na wypadek, gdyby student podał uczelnię do sądu z powodu trójki, dwójki, czy czwórki z plusem. Jak dalej będą tak rządzić, to nie daj Boże taka moda się przyjmie i zakorzeni. A wtedy konieczne będzie wzmożenie wizytacji, hospitacji, a na koniec hospitalizacji. Proponuję w takiej sytuacji powołać nowe stanowisko – strażnika myśli i bezmyślności. George Orwell będzie zadowolony. Lenin też. No i oczywiście Tusk – patron wszelkiej paranoi w Polsce. Czas na komisarzy dla każdego naukowca. A nawet dwóch, żeby mogli się zmieniać, bo praca nie będzie lekka.

 

Na koniec coś z kabaretu. Rzekła pani Minister z Platformy: „Uczelnie w Polsce wywalczyły ogromną autonomię. Są samodzielne programowo i samodzielnie prowadzą politykę kadrową”. W powszechnej opinii środowiska akademickiego jeszcze nigdy dotąd (włącznie z czasem komuny) autonomia uczelni (programowa, kadrowa, ekonomiczna) nie była tak skrępowana i ograniczona jak dziś. Nigdy. 

 

Dlaczego Platforma zabija polską naukę? Dlaczego? Tusk powiedział: „Polskość to nienormalność”. Pamiętajmy o tym, bo jego ludzie pamiętają bardzo dobrze. Tusk jest ich bożkiem, a zniszczenie Polski jest ich zadaniem.

 

Dr Paweł Janowski

 

Przegląd Oświatowy
Krajowa Sekcja Nauki NSZZ „Solidarność”

 

Felieton ukazał się w najnowszym numerze „Tygodnika Solidarność”

 

© WSZYSTKIE PRAWA DO TEKSTU ZASTRZEŻONE. Możesz udostępniać tekst w serwisach społecznościowych, ale zabronione jest kopiowanie tekstu w części lub całości przez inne redakcje i serwisy internetowe bez zgody redakcji pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.

Źródło: prawy.pl

Sonda
Wczytywanie sondy...
Polecane
Wczytywanie komentarzy...
Przejdź na stronę główną