Wskrzeszenie. Książka na Wielkanoc! U nas za darmo jej fragment!
Jak wyglądałoby życie, gdyby Bóg wysłuchiwał wszystkich naszych próśb?
Kiedy dziewięcioletni C.J. Walker podczas nabożeństwa żałobnego dotyka ręki zmarłej przyjaciółki swojej matki i szepcze życzenie, by ona żyła, próbuje tylko zrobić coś dobrego. Ale kiedy okazuje się, że kobieta wraca do życia, nie można już powstrzymać burzy. Dowód, że C.J. Walker naprawdę potrafi wskrzeszać zmarłych, zostaje sfilmowany, a potem wyemitowany. Podczas jednego zaledwie poranka dom chłopca staje się fortecą, a on sam celem. Zrozpaczeni ludzie pragnący przywrócić do życia swoich bliskich; przedstawiciele mediów, a także medycznych i naukowych organizacji; wpływowi duchowni i potężne agencje rządowe − wszyscy wkraczają do akcji, żeby uzyskać jak największy wpływ na najpotężniejszą władzę na ziemi.
Czy wierzysz, że Łazarz został przywrócony do życia ze śmierci przez wypowiedziane słowo, czy też nie? A jeśli został, to dlaczego nie miałbyś uwierzyć, że mogło się to stać także dzisiaj?
Michael Coren, gospodarz programów radiowych i telewizyjnych, autor Gilbert: The Man Who Was G.K. Chesterton
„Od tej książki nie tylko trudno się oderwać, ale co więcej – nie można o niej potem zapomnieć. Kiedy połączą się świetna literatura i ważne idee, to powstaje lektura, którą trzeba przeczytać. Dzieła takie jak to nie pojawiają się zbyt często”.
T.M. Doran, autor Terrapi
„We Wskrzeszeniu pytanie »Czy nie wierzysz w cuda?« zapoczątkowuje hipnotyzującą i prowokacyjną historie z pełnymi życia bohaterami, opowiedzianą z niewymuszoną elegancją. Ovies świetnie potrafi zrobić z czegoś niewiarygodnego coś, w co po prostu można uwierzyć. Wskrzeszenie sprawia, że myślisz, zastanawiasz się, a potem długo rozmyślasz nad tym, co tak naprawdę znaczą śmierć, życie i miłość”.
Informacja o autorze:
Robert Ovies
jest katolickim diakonem i byłym dyrektorem ds. reklamy firmy Chevrolet. Ukończył studia w zakresie pomocy socjalnej i wraz z żoną pracował jako misjonarz w Rezerwacie Navajo w Arizonie. Przez dziesięć lat byli dyrektorami społecznego ośrodka resocjalizacji w rejonie Detroit, który oferował wsparcie rozbitym rodzinom, bezdomnym, uciekinierom i wykorzystanym seksualnie kobietom. Razem stworzyli szeroko propagowany program wsparcia dla małżeństw „Para modli się razem z Jezusem”.
not. MP
mat. prasowe
PRZECZYTAJ FRAGMENT:
Robert Ovies
WSKRZESZENIE
Gdy śmierć zderza się z cudem
Rozdział pierwszy
Trwało nabożeństwo żałobne, które nie wyróżniało się niczym szczególnym.
Od dwudziestu jeden lat Marion Klein była oddaną żoną, od siedemnastu wyrozumiałą matką i od prawie sześciu naprawdę lubianym pracownikiem parafii pod wezwaniem św. Weroniki. Miała więcej, niż można by sądzić, bliskich przyjaciół, zarówno ze względu na wymagające kontaktu z ludźmi stanowisko parafialnej sekretarki, jak i na jej wrodzoną skłonność do częstego uśmiechania się w sposób zdradzający głęboką i zaraźliwą radość życia.
Jej pogodne usposobienie było prawdziwym błogosławieństwem nie tylko dla jej męża Ryana, ale także dla ich nastoletnich dzieci, Trumana i Dawn − jedynych dzieci pracowników parafii św. Weroniki, którzy nie otrzymali imion po jakichś katolickich świętych, do czego zresztą odwoływał się niejednokrotnie ksiądz Mark Cleary, patrząc na Marion z politowaniem i udawaną konsternacją podczas tych sześciu lat ich bliskiej współpracy.
Marion miała taką naturę, że potrafiła znaleźć powód do śmiechu w sytuacjach uznawanych przez innych za trudne, więc wszyscy zastanawiali się, jak poradzi sobie z chorobą nowotworową, którą stwierdzono u niej przed trzema laty. Ale każdy, kto przyszedł do Domu Pogrzebowego MacInnes, przyznawał, że radziła sobie tak dobrze, jak to tylko było możliwe. Zwalczała raka chemią i dobrym humorem aż do momentu, gdy na początku stycznia była już za słaba na chodzenie i zbyt zatruta chemią, by stwarzać pozory, więc pozwoliła, żeby ksiądz Mark − jej proboszcz, pracodawca i przyjaciel − namaścił ją olejem smutnego i cichego błogosławieństwa, w którym, jak powiedział, znajdzie pokój i uzdrowienie, choć Marion wiedziała, że tak naprawdę oznacza to jej śmierć.
Teraz zaś, we wtorek, przy słabym deszczyku zraszającym początek kolejnego wilgotnego lata w Michigan i w obecności stu dwudziestu czterech przyjaciół i krewnych zebranych, by opłakiwać i żegnać drogą przyjaciółkę i towarzyszkę, ksiądz Mark wspominał radosną naturę Marion i modlił się, żeby teraz, w końcu, została ona całkowicie i ostatecznie uzdrowiona w Bogu, Tym, w którym przez całą wieczność „radość Marion będzie pełna”.
Śmierć Marion była dla księdza Marka osobistą stratą, o czym wszyscy wiedzieli. Zdawali sobie z tego sprawę i doceniali to.
Potem kapłan zaprosił wszystkich do podzielenia się osobistymi wspomnieniami o zmarłej i kilka osób postąpiło zgodnie z jego sugestią, w tym szesnastoletni syn Marion, który mówił o tym, że mama zawsze po ustąpieniu gorączki nakłaniała go do jedzenia zupy pomidorowej i bekonu, żeby „uzupełnić ubytki soli”, że żarty matki pomagały mu przetrwać wiele trudnych momentów życia, choć był dopiero nastolatkiem, a także o tym, że naprawdę bardzo mu jej brakuje. Jego trzynastoletnia siostra powiedziała krótko o karnawałach i o tym, jak mama zawsze dużo się śmiała, i że ona też chciałaby taka być i że taka będzie, chociaż teraz płacze. Inni płakali wraz z nią. Jej tata postanowił wcale nie przemawiać, nie ze względu na brak wspomnień, ale dlatego, że miał ich nazbyt wiele i że ten wspólnie spędzony czas zbyt szybko minął. Ryan i Marion pobrali się jeszcze na studiach i teraz czekała go bardzo, ale to bardzo trudna noc.
Po piętnastu minutach wspomnień, które minęły niepostrzeżenie, ksiądz Mark odmówił ostatnie błogosławieństwo i nabożeństwo w spokoju dobiegło końca. Następnie uścisnął dłoń Ryanowi i Kerry’emu, bratu Marion, który mieszkał w zachodniej części stanu, ale rzadko ich odwiedzał. Dawn szybko podała dłoń kapłanowi, w przeciwieństwie do jej taty, który trwał w długim i mocnym uścisku z księdzem Markiem. Prawie sto osób, niektóre parami, podeszło powoli do trumny, żeby uklęknąć obok ciała Marion i szybko się przeżegnać. Kilka osób dotknęło jej sztywnej dłoni, część z zebranych podeszła blisko, jak gdyby wahając się przez dłuższą chwilę rozmyślania lub skrępowania, albo jednego i drugiego, inni skłaniali szybko głowy i odchodzili. Jedna osoba pochyliła się nad zmarłą i miała już ją pocałować, ale nie zrobiła tego, tylko szepnęła w zamian kilka słów. Większość zaś stała w bezpiecznej odległości i jedynie przyglądała się temu wszystkiemu, myśląc być może o śmierci Marion, a może po prostu o sobie.
Wszyscy zaczęli się żegnać. Otworzono drzwi. Podnoszono parasole. Giles MacInnes i jego dwoje pomocników, Dave Hormon i córka Gilesa, Melissa, która jeszcze nie skończyła szkoły, ale już pracowała w zakładzie ojca, stali w czerni i dziękowali każdemu za przybycie. Uśmiechali się, ale z umiarem.
Żałobnicy zaczęli ostrożnie wychodzić w ciemności wieczoru, jak gdyby w obawie, że jeszcze coś równie smutnego może się wydarzyć w ich życiu. Ryan Klein w końcu cicho zapłakał, a Dawn i Truman poszli w ślady ojca. Porozmawiali chwilę z księdzem Markiem i Gilesem o Mszy Świętej, która miała zostać odprawiona następnego dnia, i się pożegnali.
Melissa udała się do biura, aby uzupełnić dokumentację dotyczącą wieczornego nabożeństwa. Dave Harmon pospiesznie ustawił równo krzesła, które poprzestawiano podczas nabożeństwa, a potem szybko sprawdził, czy nie zostawiono czegoś w toaletach. Jednak niczego nie znalazł. Włożył płaszcz, pożegnał się z Gilesem i poszedł z Melissą na parking, zamykając za sobą drzwi wejściowe na klucz. Giles postanowił, że osobiście przypilnuje, by wszystko pozamykano. Rozejrzał się szybko po pustej teraz głównej sali. Był człowiekiem spostrzegawczym. Pomieszczenie pozostawiono w dobrym stanie. Tak jak zawsze. Odstawiono na miejsce wyściełane czerwonym materiałem składane krzesła, prawdopodobnie aż za dużo na jutrzejszy poranek, ale lepiej, żeby było ich za dużo, niż gdyby miało zabraknąć. Jakiś czarny jedwabny szal zsunął się na podłogę obok kanapy. Asystent go nie zauważył. Zawsze coś znalazł. Nieco niedbale Giles podniósł szal szerokim ruchem ręki i umieścił go na wieszaku przy drzwiach, gdzie jego właściciel łatwo go zauważy i sobie weźmie, jeśli przybędzie na poranną Mszę. A jak nie, to i tak nieważne.
Na koniec wyrównał jeszcze ustawienie dwóch krzeseł, zerknął na zegarek i zdążył się odwrócić, by ujrzeć, jak kryształowy różaniec Marion Klein prześlizguje się w nieprzyjemny sposób po grzbiecie jej unoszącej się lewej dłoni − niczym świat zbliżający się do końca w odrażająco powolnym tempie − i przesuwa przez jej drżące, błyszczące na różowo paznokcie, by spaść z brzękiem tak niezauważalnym jak śmierć z jej poruszającej się powoli piersi.
Wciąż padało, gdy ksiądz Mark powrócił na swoją plebanię w parafii pod wezwaniem św. Weroniki. Myślał o tym starym budynku jako o „swoim” z wielu powodów. Zarówno on, jak i ta parafia pojawili się na świecie w tym samym roku. Teraz oboje mieli po pięćdziesiąt jeden lat i na swój sposób zaczęło to być po nich widać.
Był sportowcem nietrenującym już od dawna, zadbanym mężczyzną o przeciętnej budowie ciała i przeciętnej formie fizycznej, który przez ostatnie lata więcej czasu poświęcał lekturze niż grze w hokeja, kiedyś jego ulubionej rozrywce, i który odpędzał ciężkie i niepokojące myśli o silnym bólu kolana, jaki czasami odczuwał, a także o tym, w jak widocznym stopniu jego krótkie, czarne włosy ustępowały na skroniach miejsca oznakom siwizny. W chwilach wątpliwości zwykł porównywać się z plebanią, z jej cieknącymi rurami, obruszonymi cegłami i nieustającym skrzypieniem i klekotaniem, i w takich chwilach stwierdzał, że wciąż miał się całkiem nieźle.
Jego parafia, podobnie jak dom, była mała. Kiedyś miała dwa tysiące sześćset zarejestrowanych rodzin, teraz liczba ta zmniejszyła się do tysiąca czterystu. Rozwój handlowy południowego krańca Royal Oak spowodował rozbiórkę wielu znajdujących się w pobliżu domów. Mimo to te tysiąc czterysta rodzin to i tak było sporo jak dla księdza w średnim wieku i jego jedynego współpracownika, młodego księdza Steve’a Kennedy’ego.
Wjechał ostrożnie ciemnoniebieskim sedanem do garażu i kliknął pilotem przyczepionym do osłony przeciwsłonecznej. Drzwi garażu zaskrzypiały przy poruszeniu, przypominając mu o kolejnej rzeczy, której nie zrobił. Wyszedł z garażu w ciemności na mżawkę i przebiegł przez połyskujące betonowe patio do tylnych drzwi domu, uśmiechając się po drodze na myśl o tym, jakim musiał stać się desperatem, żeby w ogóle próbować wypaść lepiej w porównaniu z pięćdziesięcioletnim garażem.
Gdy otworzył kluczem tylne drzwi, w ciemnościach kuchni dzwonił telefon − z jakiegoś powodu ten dzwoniący telefon w totalnie ciemnym pustym pomieszczeniu wytwarzał jakiś niepokojący dźwięk, ale ksiądz Mark nie przejął się nim i nie spieszył, żeby odebrać. Za chwilę powinna włączyć się automatyczna sekretarka, jeśli księdza Steve’a nie ma w domu, a chyba go nie ma.
Ksiądz Steve był uczynnym młodym kapłanem − wysokim, rudowłosym, wysportowanym i lepiej wyglądającym niż ktokolwiek ma prawo wyglądać i częściowo z tych wszystkich względów świetnym w pracy z nastoletnimi i jeszcze młodszymi parafianami. Ale wieczorami trudno go było zastać na plebanii. Jeśli akurat nie prowadził planowych spotkań, spędzał czas z przyjaciółmi albo odwiedzał pobliskie rodziny.
Ksiądz Mark sięgnął do wnętrza kuchni, by włączyć światło, gdy jego głos powiedział telefonującemu, że nikogo nie ma w domu. Dziwnie się czuł, słysząc w ciemności swój głos mówiący do niego samego i kogoś gdzieś daleko:
– Oddzwonimy z przyjemnością, jak tylko to będzie możliwe.
Włączył światło. Żadnych niezmytych naczyń. „Dzięki, Steve”.
Rozpiął płaszcz przeciwdeszczowy i ruszył w stronę telefonu, gdy znów doleciał go dźwięk automatycznej sekretarki, a potem głos, który miał słyszeć codziennie do końca życia, głos kobiecy, wysoki, łamiący się i błagalny, który mówił:
– Proszę księdza! Och, Jezu! Tu mówi Helen MacInnes!
Zatrzymał się, ręka zastygła mu w bezruchu na najwyższym guziku, a wzrok utkwił w telefonie.
– Żona Gilesa z domu pogrzebowego! − Teraz jej głos brzmiał nawet jeszcze głośniej i drżał. − Muszę… proszę, niech ksiądz przyjedzie z powrotem do domu pogrzebowego, od razu, jak tylko ksiądz wejdzie do domu! Giles ma taki kłopot! Ale ta pani nie może przecież żyć, bo on wie, kiedy ktoś jest martwy, na miłość boską!
Ksiądz Mark się nie poruszył. W dniach, które miały dopiero nadejść, zastanawiał się, dlaczego tak zastygł w bezruchu. Czy to przypadkiem nie dlatego, że nie chciał przerywać słuchania tej wiadomości, czy też może dlatego, że był taki zmęczony i po tak długim dniu nie chciał mieć do czynienia z jakimś histerycznym telefonem, czy też wreszcie może dlatego, że to niebywałe przerażanie przebijające się przez słowa: „ale ta pani nie może przecież żyć…” mimo wszystko przestraszyło go.
Telefonująca płakała. − On… nie wiem, czy on oszalał czy co! Ale, o dobry Boże!
Teraz myśli zaczęły mu krążyć po głowie. Próbował przypomnieć sobie, jak wygląda żona Gilesa MacInnesa. Spotkał ją przynajmniej dwukrotnie, ale zawsze nie trwało to długo. Pamiętał, że była szczupła i bardzo wysoka, podobnie jak jej mąż, i miała rudawo-złote włosy. Była starannie ubrana i bardzo spokojna.
Ale teraz nie była spokojna.
– Wiem, że to niemożliwe − płakała − ale Giles właśnie mi powiedział, proszę księdza, z domu pogrzebowego… − nagle zniżyła głos i zaczęła mówić szeptem, jak gdyby jej tajemnica była zbyt przerażająca, aby można ją wyjawić − …i on powiedział, że Marion Klein żyje! I to sam Giles ją znalazł!
Wstrzymał oddech i stał w jakimś dziwnym osłupieniu czy odrętwieniu, jak gdyby śnił albo słuchał jakiegoś programu w telewizorze włączonym w którymś z odległych pokoi. Ale głos, z którym nie chciał rozmawiać, był bardzo blisko i brzmiał bardzo realistycznie, i właśnie powiedział, że Giles MacInnes znalazł żywą Marion Klein właśnie teraz, po nabożeństwie, po tym, jak opuścił dom pogrzebowy. Ale wiedział, że to z całą pewnością nie była prawda, bo przecież Marion Klein nie żyje.
Głos potwierdził, mówiąc szybciej. − On nie żartuje, proszę księdza, ale ona nie może żyć. Tylko że ona żyje, jak on twierdzi i przysięga na Boga! Ma się nie najlepiej, jadę tam, jak tylko będę mogła, a on dzwonił na 911 i wiem, że ksiądz też tam będzie, więc powiedziałam mu, że skontaktuję się z księdzem, bo on już dzwonił do swojego ojca na Florydę i wciąż płacze!
Ona też ciągle płakała, teraz jeszcze bardziej niż przedtem.
Ten telefon to nie był jakiś figiel, jakiś żart; była to kolejna sprawa, jaką sobie uświadomił. Wykluczone, że to jakieś dziecko się zabawiało. Ale co się w takim razie działo?
– Proszę przyjechać z powrotem, jeśli ksiądz może − błagał głos w słuchawce. − Nawet jeśli jest już tak późno. Giles ufa księdzu, wie, że ksiądz wie, że ta kobieta nie żyje. Albo nie żyła. − Nastąpiła przerwa, a potem. − Och, Boże! Źle się czuję. Czekam na opiekunkę do dziecka. No nie wiem. Proszę się pospieszyć, proszę księdza!
Nastąpiło kliknięcie, potem pauza, potem podwójny sygnał i automatyczna sekretarka zaterkotała, przewijając się do tyłu i znów kliknęła; jej czerwone światełko wciąż migało, dając sygnał księdzu, że ktoś jeszcze telefonował i chciał z nim rozmawiać.
Zrobił głęboki wdech i głośno wypuścił powietrze. Czy to naprawdę była Helen MacInnes? Może znajdowała się pod wpływem jakichś środków halucynogennych? Albo załamała się, oszalała? Pokręcił głową i nacisnął klawisz odsłuchu.
Automatyczna sekretarka kliknęła, wydała charakterystyczny dźwięk i przemówił do niego kolejny kobiecy głos, tym razem miękki i skruszony. − Witam księdza. Nie chcę księdzu przeszkadzać, ale pomyślałam, że będzie lepiej, jak zadzwonię. Tu mówi Kathy Draner. Przepraszam, ale nie będę mogła przygotować jutro obiadu na spotkanie Klubu Matki. Sprawa dzieci…
Skasował to. Serce biło mu szybko; wcześniej tego nie zauważył. Rosyjska ruletka mignęła mu przez myśl. Ile wiadomości będzie musiał przewinąć, zanim trafi znów na żonę Gilesa?
Nie czekał długo. Musiał ją znów odsłuchać.
– Proszę księdza! Och, Jezu! Tu mówi Helen MacInnes!…
Wysłuchał ponownie całej wiadomości, a potem po raz trzeci. Słyszał, jak ona mówi: „Marion Klein żyje” i „to sam Giles ją znalazł”, i słyszał, jak znów go błagała: „proszę się pospieszyć, proszę księdza”. Zastanawiał się przez chwilę, czy przypadkiem ta wiadomość nie przyszła, zanim odbyło się nabożeństwo żałobne, ale uświadomił sobie nagle, że przecież wszedł do domu w chwili, gdy właśnie telefonowała, dosłownie dwie minuty temu.
Położył lewą rękę na twarzy i przetarł sobie oczy. Musiał trzeźwo pomyśleć.
Przede wszystkim wiedział, że Marion nie żyje. To było pewne. Przecież nawet dotykał skóry na jej ręce, która była zimna i twarda; znał to uczucie. Ale to była wiadomość nagrana przed chwilą nie przez jakieś rozrabiające dzieci, lecz przez dojrzałą kobietę, która mówiła bardzo poważnie.
Otworzył leżący obok telefonu skoroszyt parafialny, znalazł „Dom Pogrzebowy MacInnes” i wystukał numer. Linia była zajęta. Spróbował po raz drugi. Wciąż zajęte. Żałował, że Steve jeszcze nie wrócił. Wyciągnął miejską książkę telefoniczną. Ponownie usiłował przypomnieć sobie Helen MacInnes, jak stała z boku przy domu pogrzebowym podczas tych kilku razy, kiedy ją spotkał − zawsze taka schludna, wyprostowana, nieco sztywna. Ale jeśli to była ona i jeśli była w domu i histeryzowała, czy wpadła w szał czy też była na jakichś prochach? Albo, co jest najbardziej prawdopodobne, może to Giles coś zażył po nabożeństwie, kiedy już wszyscy wyszli, może coś wziął i potem miał halucynacje i dzwonił do żony, żeby opowiedzieć jej swój chemicznie wywołany koszmar?
MacAllister. MacBaine. MacInnes, Giles, Troy.
Wystukał ich numer domowy. Też był zajęty.
Była 8.56 wieczorem. Telefon dzwonił tuż po 8.45.
Przypomniał sobie, jak ten głos powiedział, że Giles dzwonił do swojego ojca na Florydę, aby powiedzieć mu, że kobieta uważana za zmarłą ożyła. Po nabożeństwie czuwania przy zmarłej. Po zabalsamowaniu. Pomyślał o tej rozmowie telefonicznej i próbował opanować śmiech. To musiała być dopiero rozmowa!
Spróbował ponownie zadzwonić na obydwa numery, ale znów usłyszał, że są zajęte. Spojrzał prawdzie w oczy – będzie musiał tam wrócić i sprawdzić to osobiście. Jak by na to nie patrzeć, ktoś naprawdę potrzebował pomocy, i to może natychmiast. Dzwoniono przecież do niego z prośbą o to.
Kolejny obraz mignął mu w głowie: Helen MacInnes dzwoniąca ponownie za pięć minut i mówiąca pewnym siebie głosem: − Witam księdza, tu Helen MacInnes. Och, niech się ksiądz tak nie przejmuje.
Próbował uśmiechnąć się na myśl o takiej sytuacji, ale nie mogła się ona wydarzyć. Ten głos był zbyt poważny. Zbyt dużo w nim było bólu. A to, co powiedział, było zbyt niepokojące.
Pojechał na północ ulicą Hilton − przednie wycieraczki samochodu pracowały w równym rytmie, a myśli tłoczyły mu się w głowie, wynajdując nowe możliwości i nowe pytania.
Giles MacInnes był człowiekiem, którego znał od dawna, miał więc duże wątpliwości co do tego, że ten mężczyzna wziął jakieś prochy. A zatem najprawdopodobniej jakieś załamanie nerwowe. Ale przecież jeszcze pół godziny temu wydawał się taki spokojny i zadowolony. A jeśli chodzi o jego żonę – jeśli w ogóle to był głos jego żony – to jak wygląda jej kontakt z prochami albo z alkoholem, a może to nerwy albo schizofrenia czy coś takiego?
Bo jeśli to nic innego, pomyślał, to będzie miał do opowiedzenia niezłą księżowską historyjkę, gdy się spotka z przyjaciółmi przy najbliższej okazji. Wyobraził sobie, jak podczas gry w badmintona z Edem Prusem od aniołów stróżów, co czasami im się zdarzało, mówi: „I ona żyje – powiedział ten głos”.
Czuł się bardzo zaniepokojony i żałował, że nie gra właśnie w badmintona i nie opowiada tej zabawnej historyjki, i po raz pierwszy pozwolił na to, żeby jego myśli popłynęły w stronę tego dziwacznego wyobrażenia: co, jeśli Marion naprawdę żyje, nie została zabalsamowana i tak dalej; co, jeśli po prostu odzyskała przytomność czy nawet wydostała się z trumny i sobie poszła? To niemożliwe, wiedział o tym, ale zastanawiał się, jak to by było obudzić się w trumnie? A potem pomyślał, że chyba wolałby być martwy, niż żeby myślano, że umarł, po czym on obudziłby się w trumnie z przerzutami raka w całym ciele.
Przejechał na żółtym świetle przez skrzyżowanie z ulicą Twelve Mile Road, w miejscu, gdzie Hilton przechodzi w Campbell Lane biegnącą przez droższe północne przedmieścia. Wciąż sygnalizacja świetlna, wciąż ulewny deszcz. Skręcił w lewo w Normandy w stronę Crooks Road i wiedział, że za jakieś pół kilometra na północ Normandy trafi na dom pogrzebowy Gilesa MacInnesa.
Zastanawiał się, jakie miałoby to skutki prawne, gdyby rzeczywiście okazało się, że jakaś osoba znów żyje. Koroner miałby urwanie głowy, gdyby tak się stało. Ktoś musiał podpisać kartę zgonu. Szpital Fremont znów musiałby się w to zaangażować. Ona prawdopodobnie została złożona w kostnicy, gdzie – jak wiedział – utrzymywano temperaturę około czterech stopni Celsjusza. Już samo to prawdopodobnie by ją zabiło – pomyślał – trzymanie jej w ten sposób przez całą noc, co przecież nastąpiło.
Albo przynajmniej twierdzono, że tak właśnie było.
Na skrzyżowaniu z Crooks światło zmieniło się na czerwone. Zwolnił i nie widząc w pobliżu innych samochodów, skręcił w prawo. − Boże − szepnął − jak mam się z tym uporać, kiedy już tam dojadę. − I ta prosta modlitwa pochłonęła jego uwagę. Pomyślał, że właściwie po raz pierwszy pomodlił się w tej intencji i zdał sobie sprawę, że pragnie, aby w przyszłości zrobić to szybciej, kiedy on sam albo ktoś inny będzie potrzebował pomocy. Żałował, że nie przyszło mu to bardziej naturalnie.
W takich chwilach jak ta, w takich krótkotrwałych, przelotnych momentach, gdy oznaki tego, co postrzegał jako swoje duchowe niedoskonałości, jak gdyby unosiły głowę i uśmiechały się do niego, łapał się na tym, że zastanawia się, co stało się z jego kapłaństwem, z tym, jak je sobie kiedyś wyobrażał, tuż po święceniach. I jeszcze wcześniej, kiedy jeszcze grał w hokeja.
Ulica Crooks Road. Nic nie nadjeżdżało z naprzeciwka. Zatrzymał się na czerwonym świetle, odetchnął głęboko, bo niebawem miał dojechać do domu pogrzebowego.
Przed sobą, jakieś trzysta metrów na północ, po prawej stronie, widział już czerwono-niebieskie lampy ostrzegawcze. Dostrzegał zarys domu pogrzebowego rozjaśnianego przez czerwono-niebieskie światło i widział też światła odbijające się od mokrego, czarnego chodnika i padające na jakieś krzewy i w górę na boki zroszonych deszczem drzew, których czerwono-niebieski niepokój wstrząsał teraz nocą, aż w końcu usłyszał samego siebie szepczącego krótkie westchnienie: − O Boże!
Cokolwiek się stało, ktoś podszedł do tego na tyle poważnie, żeby zadzwonić po pomoc. Tu nie chodziło o żadne wygłupy i najwyraźniej zatelefonowano nie tylko na plebanię. Jak widać, nie traktowano tej sprawy zbyt lekko.
Chwycił mocniej kierownicę. „Po prostu ktoś stracił panowanie nad sobą − powiedział w duchu. – Jestem księdzem. Kiedyś widziałem już coś takiego”.
Przed bocznym wejściem do budynku stała pusta czerwono-biała karetka reanimacyjna i pusty brązowo-niebieski radiowóz policyjny z Rogal Oak, obydwa pojazdy z migającymi światłami ostrzegawczymi. Gdy skręcił na parking, zaskrzeczało radio w samochodzie policyjnym, a potem znów ucichło.
Przejechał obok pojazdów, zatrzymał się na parkingu tuż przy budynku i wyłączył silnik. Potem otulając ciasno rozpiętym płaszczem klatkę piersiową, jak gdyby chroniąc się przed tym, co miało nastąpić, ruszył przez czerwono-niebieskie strugi deszczu w stronę niemego domu pogrzebowego, w którym niecałą godzinę wcześniej modlił się, żeby Marion Klein nie umarła naprawdę, ale by żyła wiecznie.
Hol był jak wymarły, nikt się tam nie poruszał i nie dochodził stamtąd żaden dźwięk. Znajdował się tam tylko Giles MacInnes, który siedział na brzegu kanapy za błyszczącym brązowym stołem ze stojącym na środku kryształowym naczyniem pełnym czerwonych i białych cukierków.
Skierowany był w stronę drzwi. Nie zauważył wejścia księdza Marka. Patrzył jedynie przed siebie i pozostawał nieruchomy jak na portrecie. Wyglądał tak, jak gdyby od zawsze czekał na coś na tej kanapie. Wyglądał tak, jak gdyby miał się już nigdy nie poruszyć.
Ksiądz Mark podszedł powoli do właściciela zakładu pogrzebowego, nic nie mówiąc. Zastanawiał się, dlaczego nie widzi ratowników medycznych i policji. Potem się zatrzymał.
Z położonej na górze kaplicy na nabożeństwa żałobne i z głębi korytarza znajdującego się po jego prawej stronie, czyli z miejsca, gdzie – jak wiedział – wciąż leżało ciało Marion Klein, dochodziły jakieś głosy, a także jakieś brzęki i skrobania metalem o metal. I w tej surrealistycznej chwili wypełnionej dochodzącymi z oddali odgłosami uświadomił sobie, że ratownicy medyczni i policjanci znajdowali się w kaplicy, w której było ciało Marion Klein, i że używali swego sprzętu do reanimacji i nie żartowali, nie śmiali się i wcale nie wychodzili na zewnątrz.
Oparł się ręką o ścianę. Tym razem szepnął tylko: − Jezu… − Tym razem prosił o pomoc.
Giles przechylił głowę, gdy usłyszał głos księdza Marka. Zauważył go i pomyślał, co mogła znaczyć jego obecność, a potem wyszeptał bardzo powoli, jak gdyby do kogoś innego znajdującego się gdzieś daleko: − Musiałem otworzyć usta.
Ksiądz Mark poczuł, jak uginają się pod nim kolana.
Postanowił, że teraz, kiedy serce waliło mu coraz mocniej, gdy oddychał z coraz większym trudem, gdy koniecznie potrzebował usiąść, musi pójść i zobaczyć, co było przyczyną pobrzękiwania metalu i szmeru głosów, które dochodziły z górnej kaplicy przeznaczonej na nabożeństwa żałobne i z korytarza po prawej stronie.
Skręcił i ruszył naprzód korytarzem na niepewnych nogach.
I w końcu znalazł się tam.
Ujrzał dwóch ratowników medycznych w niebieskich uniformach, policjanta z Royal Oak i nosze przed trumną Marion. Zobaczył wyciągającego szyję policjanta, żeby obserwować twarz kobiety, która została przeniesiona z trumny na nosze. Ujrzał stojak na kroplówkę kończący się na wysokości najwyższego z mężczyzn i po raz drugi usłyszał samego siebie wypowiadającego ostro jedno słowo: − Jezu!
Policjant usłyszał jego głos i spojrzał na pobladłego księdza. To było wszystko. Ratownicy medyczni w ogóle nie podnieśli na niego wzroku.
Nawet z tyłu pomieszczenia widział przejrzyste krople płynu skapującego do rurki, co oznaczało, że Marion miała podłączoną kroplówkę, a wiedział, że kroplówkę podłącza się osobie żywej, a nie zwłokom, i zdał sobie sprawę, że to była prawda. Marion naprawdę żyła albo przynajmniej oni sądzili, że żyła, ci mężczyźni, którzy przecież znali się na swojej pracy. Poczuł, jak ogarnia go fala słabości. Instynktownie sięgnął, aby przytrzymać się o oparcie najbliższego krzesła.
„Jest nieprzytomna – pomyślał – ale żyje”. To rzeczywiście była prawda i nie wiedział, co zrobić. Nie wiedział, co ma o tym myśleć.
Jego przyjaciółka naprawdę żyła. Była przykryta po samą szyję jakąś płachtą i otoczona sprzętem, ale wszystko wskazywało na to, że żyje. Była podłączona do tlenu i oddychała nim, do trzech przewodów monitora EKG i do kroplówki, która kapała.
Ruszył w jej stronę z głową pełną kłębiących się myśli, chcąc do niej podejść. Potem z głębi pomieszczenia dotarł do niego głos, który powiedział coś ważnego; jeden z ratowników medycznych, mówiąc do kogoś przez radio, stwierdził łagodnie: − Tylko jeśli dojdzie do siebie.
Szedł dalej powoli, teraz praktycznie aż trzęsąc się od narastających w nim pytań. Zastanawiał się, jak najpierw stwierdzono jej zgon. Zastanawiał się, dlaczego nie została zabalsamowana, przechodząc przez to wszystko tutaj, aż do nabożeństwa żałobnego. Zastanawiał się, jak mógł to wszystko przeoczyć. Zastanawiał się, dlatego ona sama i jej rodzina musieli przechodzić przez tę całą trwogę tylko po to, aby się przebudziła i teraz znów zmarła na raka, wszystko od nowa, w następnym dniu, tygodniu, za dwa tygodnie albo za trzy. Zastanawiał się, jak Ryan i dzieci przyjmą te nowiny i uświadomił sobie, że oni zapewne jeszcze o tym nie wiedzieli. Policja i szpital telefonują do rodziny, kiedy ktoś umiera, ale czy ktoś z nich pomyśli o tym, żeby zadzwonić do Ryana, ponieważ Marion wciąż żyje?
Będzie musiał osobiście zatelefonować do rodziny, aby mieć pewność, że zostali poinformowani. Ale jeszcze nie teraz. Podpierał się na kolejnych krzesłach stojących w kolejnych rzędach, gdy podchodził bliżej, żeby poznać sytuację.
I wtedy zobaczył jej twarz. Podpięto jej maskę tlenową. Oczy miała zamknięte, ale jej usta pozostawały otwarte. Mark zobaczył dwa miedziane druty wystające spomiędzy jej warg − dwa poskręcane miedziane druty wijące się w górę w stronę górnych świateł, jeden ciągnący się od wnętrza jej górnej wargi, drugi biegnący od wnętrza jej wargi dolnej; dwa żółte druty wyglądające jak dwie żywe istoty, jak dwa źdźbła miedzi wyrastające w okropny sposób z dziąseł Marion.
Przypomniał mu się Giles, gdy powiedział, że musiał „otworzyć jej usta”. Poczuł mdłości. Poczuł się słabo. Druty zostały wcześniej podpięte do ust Marion, potem prawdopodobnie skręcono je razem, ale po co? Żeby zamknąć jej usta? Ale teraz Giles rozdzielił je i otworzył jej usta i wyglądały teraz tak, jakby były żywe i jakby rosły w stronę sufitu, ponieważ Marion Klein wciąż żyła.
Usłyszał, jak jakiś ostry głos mówi: − Tak, sto dwadzieścia pięć na siedemdziesiąt, na litość boską!
Poczuł się tak, jakby musiał usiąść i niezdarnie zrobił to natychmiast, padając na najbliższe krzesło jakieś pięć rzędów od miejsca, gdzie świat przestał być dla niego zrozumiały.
Ratownik medyczny z przekaźnikiem radiowym ponownie zapewnił lekarza szpitalnego oddziału ratunkowego, że wszystkie wskaźniki są stabilne i że ją przywożą. – Jeszcze dziesięć minut – powiedział.
Ksiądz Mark pomyślał, żeby nie pozwolić jej się tutaj obudzić. Ani w drodze do szpitala. To byłoby takie okropne!
Drugi ratownik medyczny i policjant zapakowali torby medyczne i nadajnik i szybko wyszli. Ratownik medyczny, który pozostał, wyglądał srogo. W końcu bez słowa kiwnął głową do księdza i szybko poprawił jasnozieloną derkę przykrywającą ciało Marion. Potem dwukrotnie sprawdził jej kroplówkę i mały wyświetlacz tlenowy, który wciąż znajdował się na jej palcu.
Ksiądz Mark zastanawiał się, kiedy policjant zgłosi ten przypadek i ciekaw był, w jaki sposób to zamelduje.
Po upływie kilkunastu sekund ratownik medyczny i policjant wrócili, poruszając się szybko. Trzej mężczyźni byli w swoim żywiole, szykowali się do wyjścia, ich ruchy były szybkie i profesjonalne.
Ksiądz Mark chciał znaleźć się przy boku Marion, zanim zostanie zabrana, żeby pomodlić się szybko, udzielić jej błogosławieństwa czy zrobić coś podobnego. Było to przecież tym, co ksiądz powinien zrobić i co powinien zrobić przyjaciel. Ale kiedy próbował wstać, zakręciło mu się w głowie i myślał już, że zemdleje, więc przytrzymał się krzesła przed sobą i znów usiadł, zamykając oczy i modląc się w duchu.
Jeden z ratowników medycznych powiedział na koniec: − Gotowe.
Okryli ją szczelnie zieloną derką, by chronić przed deszczem i nocą, żeby im znów nie umarła. Wieźli ją obok księdza nawą główną w stronę drzwi. Nie dotknął jej. Wyciągnął tylko lewą rękę, gdy nosze przejeżdżały obok niego i powiedział szybko: − Niech cię Bóg błogosławi, Marion. − I po chwili zniknęła mu z oczu.
Potem usłyszał inny głos dochodzący z głębi holu, wysoki, kobiecy głos, który od razu rozpoznał, a który wołał: − Giles!
Helen MacInnes wpadła z parkingu i stanęła twarzą w twarz z zespołem medycznym pędzącym z noszami na kółkach w stronę drzwi wejściowych. Zawołała na męża i odskoczyła, usuwając się na bok, jak gdyby próbując za wszelką cenę uciec przed tym wszystkim, co działo się z tą kobietą, jej mężem, dziećmi, całym jej światem. Miała bladą, upiorną twarz.
Nastąpiło krótkie: − Przepraszamy, proszę pani! − gdy dwóch ratowników medycznych pognało z Marion na noszach obok chwiejącej się na nogach kobiety, wydostając się na zewnątrz budynku.
Giles podniósł się i stał przed kanapą, wpatrując się w Helen i zupełnie nie wiedząc, co ma zrobić.
Helen zaczęła osuwać się na kolana, ale z boku podbiegł policjant, aby ją wesprzeć. Chwycił ją mocno za ramiona i spojrzał surowo na Gilesa, domagając się w ten sposób pomocy. Nie czekał długo.
Helen ujrzała, że Giles patrzy na nią i popędziła do niego, oswobadzając się z uchwytu policjanta. Znów trzymała się pewnie na nogach, wyciągając prawą rękę po wsparcie w błagalnym geście.
Policjant stwierdził, że nie jest już potrzebny i wyszedł w chwili, gdy na zewnątrz zawyła syrena karetki.
Trzasnęły drzwi. Kolejna syrena dołączyła z niejednostajnym rykiem do pierwszej, gdy karetka pogotowia i wóz policyjny na sygnale, z włączonymi światłami ostrzegawczymi i żywą, lecz nieprzytomną Marion Klein, odjechały w szybkim tempie na południe ulicą Crooks Road, kierując się do szpitala Fremont.
W biurze dzwonił
Źródło: prawy.pl