Piękna katastrofa – na próżno?
/
Ach, gdyby nie zabici i ranni, gdyby nie te wszystkie ludzkie tragedie, to można by powtórzyć słynny okrzyk Greka Zorby: „jaka piękna katastrofa!”
I rzeczywiście – bo czyż w przeciwnym razie fatygowałby się tam i minister spraw wewnętrznych pan Cichocki i minister infrastruktury pan Nowak i premier Donald Tusk, a nawet – sam prezydent Bronisław Komorowski z szefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego, panem generałem Koziejem?
Na pewno by się nie fatygowali, zaś ukazanie się w świetle jupiterów, rozjaśniających teren takiej pięknej katastrofy jest prawdziwym darem Niebios, nieocenionym skarbem, szansą podreperowania pogarszającego się wizerunku.
Skoro zbiegło się tam aż tylu dygnitarzy na raz, to nieomylny to znak, że każdy z nich pragnął przy tej katastrofie upiec swój kawałek pieczeni, a po drugiej – że żaden z nich nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.
Taką katastrofę trzeba bowiem szanować, jako że nie trafiają się one codziennie, toteż już widać, że będzie eksploatowana co najmniej przez kilka najbliższych miesięcy, a może nawet najbliższy rok. Wynika to wyraźnie z deklaracji pana ministra Nowaka, który przewidział, że przyczyn katastrofy nie poznamy wcześniej, niż za rok.
Warto w związku z tym przypomnieć, że w przypadku katastrofy w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 roku wszyscy dygnitarze, zwłaszcza pan minister Sikorski i pan minister Nowak od razu wiedzieli, że przyczyną katastrofy był sławny „błąd pilota”. Najwyraźniej wspierały ich jakieś proroctwa, bo przypuszczenie, iż tę przyczynę mogli znać już wcześniej, byłoby bardzo nietaktowne.
Teraz, w przypadku katastrofy pod Szczekocinami, widocznie musiał paść inny rozkaz, bo pan minister Nowak nie tylko pożałował nam diagnozy o sławnym błędzie pilota, ale zapowiedział co najmniej roczne badania. Jakoż do akcji ruszyło aż ośmiu prokuratorów, co daje gwarancję, że prawdy dowiemy się nieprędko, jeśli w ogóle – zwłaszcza gdyby w grę wchodziła odpowiedzialność jakiegoś dygnitarza, a zwłaszcza – jakiejś, pasożytującej akurat na kolei, bezpieczniackiej watahy – czego przecież z góry wykluczyć nie można.
I chociaż widzimy, że z jednej strony katastrofa pod Szczekocinami została wykorzystana wzorowo, aż do ostatniego okruszka, do ostatniej kropli krwi – to z drugiej strony została ona całkowicie i bezpowrotnie zmarnowana.
Mam oczywiście na myśli informacje o mieszkańcach pobliskich Chałupek i innych okolicznych miejscowości – że pospieszyli ofiarom katastrofy z ofiarną pomocą. To, że ta informacja jest całkowicie prawdziwa, niczego nie wyjaśnia, ani nie usprawiedliwia.
Wiadomo bowiem, że jeśli trzeba, to na poczekaniu tworzy się albo sławne „fakty prasowe”, albo tak zwane „wersje”, w których szczególnie wyspecjalizował się „światowej sławy historyk” Jan Tomasz Gross.
Gdyby na teren katastrofy ściągnąć albo jego, albo przynajmniej red. Annę Bikont z „Gazety Wyborczej”, to któreś razu by zauważyło, że mieszkańcy Chałupek oraz innych okolicznych miejscowości zbiegli się do wykolejonych pociągów, by obrabować zabitych i rannych pasażerów, a zwłaszcza – by bez znieczulenia powyrywać im złote zęby.
Jak świetnie pasowałaby taka wersja do poprzednich rewelacji „światowej sławy historyka” i „Gazety Wyborczej” na temat polskich chłopów, którzy – kiedy już zabrakło im Żydów – zaczęli mordować się nawzajem pod pretekstem „wojny domowej”.
Niestety ktoś – czy przypadkiem nie ścisłe kierownictwo? - karygodnie zaniedbał ten odcinek i teraz nie tylko świat będzie miał potężny dysonans poznawczy, ale również ludzie chałtu... to znaczy pardon – oczywiście, ludzie kultury zostali pozbawieni możliwości napisania sztuki i nakręcenia kolejnego filmu, demaskującego zwierzęce instynkty tubylczej dziczy i rozdrapującego rany zarośnięte błoną podłości – który można by przedstawić do Oskara, a nawet go dostać.
Stanisław Michalkiewicz
Źródło: prawy.pl