Jeszcze o Prigożynie (FELIETON)
23 czerwca przez chwilę mieliśmy nadzieję, że w Rosji coś drgnęło, że niezachwiana władza mordercy Putina została ruszona. Tamtego dnia dwa oprychy spod ciemnej gwiazdy ruszyły do ataku, a właściwie jeden Jewgienij Prigożyn twórca i dowódca słynnej z okrucieństwa prywatnej armii Wagnera wypowiedział posłuszeństwo dowództwu kremlowskiemu. W rzeczywistości nie chodziło mu o samego Putina, ale o ministra obrony Siergieja Szojgu nazywanego przez wagnerowca babą i „tym stworzeniem” i o szefa sztabu generalnego gen. Walerija Gierasimowa, któremu Putin w styczniu br. dał dowództwo wszystkich wojski bijących się na Ukrainie.
Sam Prigożyn mówił, że asumptem do podjęcia buntu był lotniczy atak armii na jeden z obozów wagnerowców. Zginęło wówczas 30 żołnierzy. 10 czerwca Kreml wydał rozkaz zdania sprzętu wojskowego przez wagnerowców do końca miesiąca i podporządkowania się ogólnemu dowództwu armii. Prigożyn podjął wówczas próbę puczu i razem ze swoim wojskiem wyruszył z Donbasu na Rostów i zajął go błyskawicznie, witany entuzjastycznie przez jego mieszkańców. Następnie ruszył na Woroneż i też go opanował. Żądał dymisji Sojgu i Gierasimowa, bo inaczej pójdzie na Moskwę. I tak też zrobił. 24 czerwca jego wojska bez żadnego opory szły w kierunku Moskwy, aby w pewnym momencie zatrzymać się i zadecydować o odwrocie. Nie wiadomo co się stało, co skłoniło Prigożyna do takiej decyzji, tym bardziej zaskakującej, bo w krótkim przemówieniu Putina car Rosji nazwał buntowników zdrajcami, a wiadomo jaki los czeka takich, którzy zostali stygmatyzowani tym mianem. Prigożyn mówił, że nie chciał rozlewu krwi, co jest kompletnym absurdem, bo już były ofiary po stronie rosyjskiego lotnictwa no i wagnerowiec doskonale zdawał sobie sprawę, że decydując się na pucz, liczył się z rozlewem krwi.
W rezultacie pucz, który ledwo błysnął już przeminął, a Prigożyn został oszczędzony i trafił na Białoruś pod skrzydła opiekuńcze Łukaszenki. Gdy wsiadał w Rostowie do samolotu, który miał go odstawić na Białoruś, był żegnany przez licznych mieszkańców Rostowa.
Kim jest Jewgienij Prigożyn? Urodził się w 1961 r. w rosyjskiej rodzinie inteligenckiej pochodzenia żydowskiego. Jego wujem był rosyjski Żyd Jefim Prigożyn, słynny inżynier i specjalista od wydobywania uranu. To on przyczynił się do stworzenia tarczy nuklearnej. Jewgienij miał od najmłodszych lat kłopoty z prawem. Otrzymał wyrok w zawieszeniu za kradzież. Później skazano go za rozboje (napad z rabunkiem na kobietę), włamania do mieszkań, sutenerstwo na nieletnich dziewczynach. Został skazany na 12 lat więzienia. Wyszedł na wolność po 9 latach odsiadki i zaczął myśleć o zmianie życia. Zaczynał od sprzedawcy hot dogów w przydrożnej budzie należącej do jego ojczyma. W końcu został restauratorem Putina, a cel swój osiągnął, gdy stworzył najemną armię Grupy Wagnera, która miała być skierowana do walki tam, gdzie ze względu na politykę międzynarodową Rosja wolałaby nie posyłać regularnej armii. Na wyszkolenie i utrzymanie wagnerowców szły olbrzymie pieniądze. Żołnierze ci to przeważnie przestępcy wypuszczeni z więzień, którzy wkrótce dali się poznać z wyjątkowego okrucieństwa w walkach i w pacyfikowaniu cywilnej ludności. Byli w Syrii i w Afryce, dziś aktywnie wspierali armię rosyjską w bitwach na Ukrainie.
Prigożyn świadomy swojej siły ostro krytykował sposób prowadzenia wojny ukraińskiej. On chciał radykalnych posunięć, aby zwycięstwo Rosji przyszło szybko, a nie prowadzenia niemrawych działań, w których giną setki i tysiące młodych Rosjan. Dlatego otwarcie mówił o słabości i złym przygotowaniu regularnych wojsk rosyjskich. Przeklinał najwyższych dowódców, mówił o ich korupcji i luksusowym stylu życia. Uważał, że jego armia jest niedofinansowana. Domagał się pieniędzy i sprzętu dla swoich wagnerowców, jednocześnie obnażał słabość i nieudolność regularnej armii rosyjskiej. Wprawdzie nigdy nie krytykował wprost samego putinowskiego konceptu wojny, ale otwarcie mówił, że trzeba zdecydować się na wojnę totalną. Dlatego ściągał do swoich oddziałów najgorsze kanalie, które „wsławiły się” niebywałym okrucieństwem. Tak było ze słynnym „rzeźnikiem z Mariupola” gen. Michaiłem Mizincewem, którego Prigożyn wziął na kluczowego dowódcę swoich wagnerowców.
Los Prigożyna po nieudanym puczu nie jest do końca znany. Wiadomo, że zdrada w ustach Putina oznacza wyrok śmierci i wszyscy myśleli, że taki koniec czeka wagnerowca. A tu niespodzianka. Wprawdzie w kilkugodzinnym buncie zajęto posiadłość dowódcy Grupy Wagnera, skonfiskowano broń i olbrzymią sumę pieniędzy, aby później… zwrócić ją Prigożymowi. On sam nie trafił do więzienia, ale na Białoruś, gdzie nie zagrzał długo miejsca. Teraz porusza się swobodnie po całym terytorium Rosji. Wprawdzie jego oddziały zostały wcielone do regularnej armii, ale część miała być przerzucona na Białoruś. Łukaszenka stworzył dla nich wojskowy obóz, który nadal stoi pusty. Gdzie oni są, nie wiadomo. Tak samo nie wiadomo, co planuje ich dowódca, który jeszcze nie powiedział ostatniego słowa. Jego bezkarne zachowanie wynika zapewne z posiadania jakiś ważnych dokumentów kompromitujących Putina. Inaczej nie da się wytłumaczyć postepowania rosyjskiego cara. Jedno jest pewne, że o Prigożynie nie raz jeszcze usłyszymy.
Maria Górzna
Źródło: MG