Gęsiarka przerywa milczenie. Bronisław jakiego nie znamy

0
0
0
/

Tyle gorących tematów, tyle emocji, tyle troski o ojczyznę kochaną. Platforma z Nowoczesną gra w Black Jacka, Stronnictwo robi inwentaryzację.

 

Grzegorz przyspieszył dożynki i sierpień będzie w lutym tego roku. Ryszard wybiera się do Kamerunu na Rubikoniu, żeby zwizytować tamtejsze żłobki i świetlice. Wszyscy wołają w imieniu pierworodnych. Pan Kosiniak martwi się o Kamysza. Przecież nie jego wina, że jest po myślniku.

 

Tymczasem ostatniej soboty, wieczorem, gdy większość gazet pozamykało już poniedziałkowe wydania, a zmęczeni redaktorzy z ulgą pomykali do domowych pieleszy, nagle zadzwonił do mnie telefon. Nie odbierałem przez dłuższą chwilę. Ale natręt nie odpuszczał. Z wielką niechęcią wcisnąłem zieloną słuchawkę. To dzwoniła Gęsiarka!

 

W pierwszej chwili nie skojarzyłem. Głos był niewyraźny. A jednak nie myliłem się. Gęsiarka prosiła o pilne spotkanie. Wahałem się przez chwilę, ale w końcu podjąłem męsko-damską decyzję. Dziś nie wolno mówić oddzielnie, że męska, albo damska, bo zawsze druga strona się obrazi, więc w gender duchu postanowiłem stawić czoła wyzwaniu. Powiedziała, że ma ważne informacje, że to racja stanu jest zagrożona. Skoro racja stanu, no to racja. Ok, w trosce o ojczyznę, a zwłaszcza o byłego Pierwszego, zgodziłem się. Umówiliśmy się na spotkanie w niedzielę po sumie, na rogu kościoła św. Aleksandra. Pobożna kobieta, pomyślałem. Pójdziemy na spacer do Łazienek.

 

Tak też zamiast spać, całą noc przygotowywałem się do wywiadu. Przestudiowałem nagrania gurówki polskiego wywiadu, czyli pani Moni Stokrotki. Cóż za subtelność prowadzenia myśli, tkanej niczym pajęczyna wokół muszki, która wpadła z wizytą. Przecież jak uczyć się, to od asów współpracy. Jej rozmowy jak kawa czasami z expresu, a czasami rozpuszczalna, zawsze gorąca. To z miodkiem, to z wazeliną, a najczęściej ze szpilą w rękawie. Dłonie i myśli zawsze na stole. Cele pod, niekiedy w teczce „tajne, specjalnego znaczenia”.

 

Świt szybko zapukał w moje okno. Poranny zryw śniadankowy, sprzęt nagrywający w kieszeń, myśli na baczność i do Centrum. Wśród ludzi wychodzących z kościoła nie zauważyłem nikogo podobnego do Gęsiarki. Czekałem. Po chwili spokojnym, ale pewnym krokiem podeszła do mnie kobieta. Wyciągnęła rękę mówiąc: „Proszę mi mówić Hania”.

 

Rozmowa z początku spokojna, z każdym wypowiedzianym zdaniem nabierała dynamiki. Nie musiałem wiele pytać. Hania wyrzucała z siebie osiem lat milczenia. Rozumiałem jej rozgoryczenie. Tyle lat ozdabiała pałac, aż tu nagle miała zostać sprzedana na targu staroci. Po cichu, zapakowana w szary papier. Wypuszczona za pokwitowaniem. Wyceniona na 1 złoty! Która kobieta by to zniosła? Żadna! Ale zacznijmy od początku.

 

Gęsiarka wspominała młodość, to znowu przeskakiwała do współczesności. Z rozrzewnieniem opowiadała, jak podkochiwał się w niej Lucjan Rydel, Wyspiański Stanisław podobno szalał z nią na weselu przyjaciółki. Podczas romantycznych spacerów dolinami tatrzańskimi Kazimierz Przerwa-Tetmajer bez ustanku wyznawał jej miłość. Miała wielu adoratorów. „Malowali mnie wielcy malarze. Proszę mi wierzyć, nie jestem pierwsza lepsza. O nie. Nie wierzy pan, proszę bardzo.

 

Antoni Gramatyka, Teodor Axentowicz, Vlastimil Hofman, Józef Rapacki i wie Pan kto jeszcze?” Nie odpowiedziałem. Po chwili zabrzmiały słowa: „Wojciech Kossak! Tak, sam wielki mistrz Wojciech mnie namalował. Pamiętam to dobrze. Był rok 1932, wszystkie koleżanki mi zazdrościły”.

 

Wyraźna duma pobrzmiewała w jej głosie. Słuchałem cierpliwie, ale w końcu szczerze zapytałem: Co się stałe „tamtej” nocy? Przez chwilę milczała. Mijaliśmy kolejnych spacerowiczów. W końcu poprosiła, żebyśmy usiedli. Widok na staw działał kojąco. Zapatrzona w pływającą kaczkę i inne dzikie ptaki zaczęła mówić z przejęciem: „Co jeszcze pamiętam? Do dziś stoi mi przed oczami roztrzęsiona niszczarka, zerwana o północy ze snu, wynoszona z pałacu. Płakała, opierała się, krzyczała: „Dla pałacu zostałam kupiona i w pałacu powinnam służyć!” Szlochała, ale nikt jej nie słuchał. Wyobraża sobie Pan, że nawet nie pozwolili jej się spakować, opróżnić pojemników, pożegnać się z biurkiem i telefonem. A to byli jej najbliżsi. Ani słowa pożegnania do przyjaciół? Gdzie oni mają serce? Za nią wyprowadzono setki sztućców, krzesła z rozdartymi tapicerkami, i roztrzęsioną sokowirówkę. Widziałam, jak ludzie w czarnych maskach i eleganckich garniturach wyprowadzali wszystkie przedmioty. Panował chaos. Ktoś pokrzykiwał: „Brać wszystko. W Budzie brakuje mebli, w Instytucie też się przydadzą! Szybko, szybko!” Popędzał jeden drugiego. 

 

Sokowirówka opierała się dzielnie, ale jedna z pań, nie pamiętam imienia, gwałtownie wyrwała kabel z kontaktu. Zamilkła gwałtownie. Nawet sokowirówkę zabrali.

 

Pomyślałam, że może mnie nie zauważą, może nie zmieszczę się do bagażnika. Ale po chwili zobaczyłam, jak bezceremonialnie zaczęli odczepiać żyrandol. „Po nas, to już po nas”! Cienkim głosem piszczały żarówki energooszczędne, te osramowskie milczały dumnie. To były trudne chwile. Ciemność wypełniła wszystkie pokoje. Tupot nóg, szelest papieru pakowego i szybki oddech biegających ministrów wskazywał kierunek ewakuacji.

 

A ja wciąż wisiałam. Już myślałam, że jednak się uda. Powiszę sobie spokojnie następne sto lat. Żarówek już nigdzie nie było. Krzesła wyszły w pierwszej kolejności. Tylko kaloryfery, uparte kaloryfery, nie chciały odpuścić. Pakowacze dali za wygraną: „Kaloryfery zostają!” – rozkazał głównodowodzący. I właśnie wtedy spojrzał na ściany. Nagle poczułam dotyk mężczyzny. Nie widziałam jego twarzy. Było ciemno. Chwycił mnie mocnym uściskiem i przysunął do siebie. Nie zdążyłam spojrzeć mu w oczy. To był koniec.

 

Zapakowana w szary papier, rzucona na tylne siedzenie limuzyny, słyszałam pisk opon odjeżdżającego samochodu”.

 

Na chwilę zamilkła, potem kontynuowała: „Długo stałam w jakimś pokoiku na uboczu. Adresu nie znam. Przychodzili różni ludzie, oglądali mnie bezceremonialnie i wymieniali różne kwoty. A ja milczałam. Przecież do protokołu wpisali, że jestem nic niewarta! Jestem warta złotówkę! Co biedny Roman Kochanowski sobie teraz myśli. Tyle pracy, tyle dni w plenerach. Szukanie odpowiedniego światła, gęsi nieposłuszne, raz deszcze, raz słońce, to ta kreacja, to inna. Tyle zachodu, a teraz za złotówkę!

 

Potem wystawili mnie na publiczną sprzedaż. Nie było wielkiego zainteresowania, ale usłyszałam cenę - 12 tysięcy. A jednak, miałam rację, że nie za złotówkę. Słyszy Pan?

 

To był czerwiec 2015 roku, chyba 12-go. Więcej nie mogę powiedzieć, bo tajemnica handlowa. I boję się o bliskich. Dziś nie powiem. Po prostu cieszyłam się, że w końcu opuszczę tę zakurzoną kanciapę. Cieszyłam się, że jednak nie za złotówkę. Mimo wszystko”.

 

Zapytałem ją o to, co myśli o byłym Pierwszym? Jak go wspomina? Po chwili zastanowienia powiedziała: „Był przywiązany do rzeczy. Szybko przywiązywał się. Tak, bardzo szybko przywiązywał się. Traktował wszystkie przedmioty jak rodzinę. Patelnia, lodówka, laptopy, zegarki, ekspres do kawy, tablety, sztućce, deska do krojenia, czajnik, kalkulator, stoliki, krzesła, ława i fotele. Kieliszki do wina, kieliszki do wódki, kieliszki, tyle ich było. To była jego rodzina. Nie pamiętam wszystkiego. Drukarka, niszczarka, nawet kosz na śmieci. Wiem, że to może wydawać się dziwne, ale kosz lubił bardzo, często z nim rozmawiał. Powierzał mu w zaufaniu wiele swoich tajemnic. Co jeszcze? Talerze, talerzyki, kubki, kubeczki, filiżanki, szklanki. Kieliszki, a tak, o nich już wspominałam. Po prostu przywiązał się do nich. Ja go rozumiem, ja go nie potępiam.
To tylko część rzeczy, z którymi nie chciał się rozstawać, wiem, że było ich więcej, ale nie chciałam patrzeć. Wszyscy płakali. Sztućce nie chciały być rozdzielane, stoliki też wołały, że tylko z krzesłami pójdą. To nie były łatwe chwile, proszę mi wierzyć.

 

Mimo to trochę mnie zabolało, jak powiedział, że „to śmieszne, jeśli jakieś obrazki zniknęły, to trzeba je znaleźć”. A przecież tyle razy ze mną rozmawiał. Sam przychodził. Siadał pod żyrandolem i patrzył mi w oczy. Potrafił tak godzinami siedzieć. Wiem, że żyrandol też go lubił. W ciszy, we troje spędzaliśmy długie wieczory. Niekiedy w środku nocy wpadał na chwilę i zatrzymywał się. Liczył żarówki, sprawdzał czy dobrze się czują. Od czasu do czasu przejechał po mnie szmatką. On ma dobre serce. To taki ludzki człowiek. Ludzie go nie rozumieją. Nie znają go z tej strony. Kazali mu wąsy zgolić. Przecież tak się nie robi! Po co to było? Zgolił wąsy i stracił pałac. A już na pięć następnych lat byliśmy umówieni. Wiem, bo żyrandol mi powiedział. On też czuje się zawiedziony”.

 

Słucham, słuchałem. Wierzyć mi się nie chciało. Dlaczego? Bronisławie, dlaczego? Siedzieliśmy zamyśleni i wpatrzeni w przepływającą dziką kaczuszkę. Po chwili wstała i pożegnała się ze mną. Obiecała, że jeszcze do mnie zadzwoni, jak coś sobie przypomni. Teraz doradziła mi, żebym umówił się z „Bydłem na pastwisku”. Ono ma więcej ciekawych informacji. Wisiało blisko palarni, więc słyszało na pewno o wiele więcej. Rozstaliśmy się w milczeniu.

 

Bronisławie, co ci zrobiła „Gęsiarka”, że tak ją potraktowałeś? Jakie tajemnice jeszcze kryją przedmioty z opróżnionego pałacu? Śledztwo trwa.

 

Dr Paweł Janowski

 

Felieton został opublikowany w najnowszym wydaniu „Tygodnika Solidarność”

 

WSZYSTKIE PRAWA DO TEKSTU ZASTRZEŻONE. Możesz udostępniać tekst w serwisach społecznościowych, ale zabronione jest kopiowanie tekstu w części lub całości przez inne redakcje i serwisy internetowe bez zgody redakcji pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.

Źródło: prawy.pl

Sonda
Wczytywanie sondy...
Polecane
Wczytywanie komentarzy...
Przejdź na stronę główną