Michalkiewicz: Wariant rumuński (FELIETON)

Widoczne zdenerwowanie obywatela Tuska Donalda w czasie rozmowy z red. Bogdanem Rymanowskim nasuwa podejrzenia, że Reichsfuhrerin Urszula Wodęleje mogła wysłać mu pełną goryczy iskrówkę: wiecie, rozumiecie, Tusk. Myśmy się na was srodze zawiedli. Nie po to zrobiliśmy was premierem w Generalnej Guberni, żebyście dopuszczali do sytuacji, że różnica między naszą duszeńką, obywatelem Trzaskowskim Rafałem, a obywatelem Nawrockim Karolem nie przekracza jednego procenta.
Jeśli się nie opamiętacie, to będzie z wami brzydka sprawa. Jeśli tak rzeczywiście było, to nic dziwnego, że obywatelu Tusku Donaldu puściły nerwy tym bardziej, że argusowym okiem dostrzegł podejrzane ruchy Księcia-Małżonka, co to zaczyna zachowywać się tak, jak marszał Greczko w nieśmiertelnym poemacie “Caryca i zwierciadło” Janusza Szpotańskiego: “Barynia – prosit – daj prikaz (żeby zbombardirować Europę atomowymi kartaczami – SM) – a chytrość jemu bije z głaz. Chce wpełznąć gad na carski tron!” Oczywiście jak każda analogia, również i ta ma swoje plusy ujemne, choćby takie, że nasz nieszczęśliwy kraj nie dysponuje atomowymi kartaczami, a po drugie – Książę-Małżonek nie bombardirowałby “Europy” - tylko oczywiście Rosję – bo tylko w ten sposób mógłby wspiąć się po kolejnych szczeblach życiowej kariery. Tak czy owak, obywatel Tusk Donald miał powody do zdenerwowania, więc nic dziwnego, że aż puścił bąka, przyznając się, iż krynicą mądrości, z której czerpie swoją wiedzę o świecie, jest pan Jacek Murański, osobliwa postać w trójmiejskim ruchu robotniczym. Takie ataki szczerośsci obywatelu Tusku Donaldu zdarzały się i wcześniej; na przykład w roku 2007 przyznał się bez bicia, że 13 grudnia, wraz ze swoim ministrem spraw zagranicznych, Księciem-Małżonkiem, co to dostał tę fuchę za gotowość “dorżnięcia watahy”, z rąk której wcześniej dostał fuchę ministra obrony, podpisał traktat lizboński bez czytania. Czy w tej sytuacji powinniśmy się dziwić, że obywatela Tuska Donalda o sprawach tego świata informuje pan Jacek Murański? Dziwić się temu nie powinniśmy – ale w takim razie nie dziwmy się też, że sprawy naszego nieszczęśliwego kraju tak się właśnie mają.Ta okoliczność rzuca też pewne światło na przyczyny, dla których obywatel Tusk Donald nie został dopuszczony do konfidencji przez poważnych uczestników niedawnej pielgrzymki do Kijowa, tylko został odesłany do innego wagonu – podobno nawet bydlęcego - w co mimo wszystko nie chce mi się wierzyć.
Jeśli o tym wszystkim wspominam, to nie dlatego, by pastwić się nad obywatelem Tuskiem Donaldem, nad którym najwyraźniej zbierają się jakieś ciemne chmury, tylko, by zastanowić się, co też zrobi on w przypadku, gdyby się okazało, że w drugiej turze wyborów prezydenckich w naszym bantustanie różnica między kandydatami znowu nie przekroczy jednego, albo i kilku procent – ale na korzyść obywatela Nawrockiego Karola? Ja oczywiście pamiętam o spiżowym spostrzeżeniu klasyka demokracji Józefa Stalina, że ważniejsze od tego, kto głosuje, jest to, kto liczy głosy – a chyba nikt w Polsce nie ma wątpliwości, że pod tym względem na Państwowej Komisji Wyborczej można polegać – ale wypadki chodzą po ludziach, więc – jak przestrzega poeta - “Na tym świecie pełnym złości, nigdy nie dość jest przezorności!” Cóż zatem w takiej sytuacji może zrobić obywatel Tusk Donald ze swoim gabinetem?
Art. 129 ust. 1 konstytucji stanowi, że ważność wyboru prezydenta stwierdza Sąd Najwyższy. No dobrze – ale co będzie, jeśli Reichsfuhrerin Urszula Wodęleje rozkaże obywatelu Tusku Donaldu, by do stwierdzenia ważności takich wyborów nie dopuścił? Wiecie, rozumiecie, Tusk; wy nie dopuśćcie do zatwierdzenia tych wyborów, bo inaczej będzie z wami brzydka sprawa! Trudno sobie wyobrazić, by w takiej sytuacji obywatel Tusk Donald nie skorzystał z nastręczającej się okazji, że jego gabinet , podobnie jak Europejski Trybunał Sprawiedliwości w Luksemburgu “nie uznaje” legalności Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych SN, która właśnie miałaby ważność tych wyborów stwierdzać. No tak – ale trzeba by tej decyzji nadać jakieś pozory legalności. Czy takim pozorem legalności mogłoby być uznanie nieważności wyborów przez Izbę Pracy i Ubezpieczeń Społecznych Sądu Nawyższego, której legalność z zagadkowych powodów nie jest kwestionowana, ani przez bezpiekę, ani Judenrat, ani przez ETS? Z braku lepszego środka, dobry byłby pewnie i taki – ale zaraz zrodziłoby to mnóstwo pytań, co też Izba Pracy i Ubezpieczeń Społecznych ma wspólnego z wyborami prezydenta. Co prawda wszystkie te wątpliwości Judenrat warszawski wyjaśniłby swoim mikrocefalom za pośrednictwem jak nie pana red. Czuchnowskiego, to pana red. Węglarczyka, który w tamtejszej hierarchii (“i w MSW i na uczelni” - jak przechwalał się Towarzysz Szmaciak swoim Józkiem) zdecydowanie się wybija – ale jeśli nawet autorytet panów redaktorów mógłby usatysfakcjonować mikrocefali, to co z resztą elektoratu dla której Judenrat nie jest żadnym organem władzy w naszym bantustanie, przynajmniej dotychczas? Trzeba by zadbać o stworzenie jakichś lepszych pozorów legalności i tu nasuwa się pomysł podjęcia specjalnej uchwały Sejmu w tej sprawie. Myślę, że jeszcze przez najbliższe tygodnie na panu marszałku Hołowni można będzie polegać – a do podjecia takiej uchwały wystarczy zwyczajna większość, którą gabinet obywatela Tuska Donalda, póki co, w Sejmie dysponuje. Oczywiście podniosłyby się hałasy, ale zarówno tubylcze KGB, jak i niezależne media głównego nurtu od razu by je stłumiły – tak, jak stłumiły, jakby nożem uciął, wszelkie śmierdzące dmuchy w sprawie publikacji Akcji Demokracji pana Jakuba Kocjana, co to chciał w ten sposób pomóc obywatelu Trzaskowskiemu Rafału. To, że tym śmierdzącym dmuchom natychmiast położono kres i żadna Schwein już się na ten temat nie zająknęła, jest najlepszym świadectwem skuteczności nadzoru, jaki nad niezależnymi mediami oraz zatrudnionymi tam funkcjonariuszami Propaganda Abeteilung, sprawuje tubylczy KGB, podobnie, jak nad pozostałą agenturą, pieczołowicie uplasowaną we wszystkich ważniejszych miejscach naszego życia publicznego. O ile tedy hałasy przeciwko sejmowej uchwale zostałyby stłumione, o tyle stado autorytetów moralnych zostałoby zmobilizowane, by w niezależnych mediach i wszędzie, gdzie tylko można, wynosić pod niebiosa autorytet Sejmu, jako jedynego stałego punktu we Wszechświecie, który zwariował. W ten sposób obywatel Tusk Donald mógłby, jeśli nie uratować, to przynajmniej podreperować swoją reputację w oczach Reichsfuhrerin Urszuli Wodęleje i w ten sposób, przynajmniej na jakiś czas, odsunąć od siebie Apokalipsę w osobie żądnego kariery Księcia-Małżonka, który - jak się okazuje – jest zdolny do wszystkiego.
Stanisław Michalkiewicz