Nowa twarz PiS to już historia? Na marginesie "trotylu"
Aktywność partii Jarosława Kaczyńskiego w ostatnim miesiącu, przekładająca się na wzrost popularności w sondażach, dodała otuchy sympatykom PIS i nadziei na dawno nie widziany sukces w wyborach. Oponenci, w tym przede wszystkim, Platforma Obywatelska, nie ukrywali zaniepokojenia rozwojem wydarzeń. Czy ich „koszmar” właśnie się skończył?
Zaczęło się od debaty z udziałem środowisk ekonomicznych. Pojawili się na niej przedstawiciele środowisk, które trudno było do tej pory podejrzewać o miłość do PIS. Nowy wizerunek programowej alternatywy, mówiącej nie tylko o tragedii smoleńskiej, przedostał się do opinii publicznej.
Potem przyszła kolei na wskazanie kandydata na premiera, byłego członka Unii Wolności związanego z frakcją ekologiczną, a nade wszystko profesora socjologii. Innymi słowy centrystę – osoby zdolnej do sięgnięcia po nieodstępny od 2007 roku elektorat inteligencko-wielkomiejski. Trudnego przeciwnika do ataków za pośrednictwem mediów i przy pomocy mediów sympatyzujących z Platformą Obywatelską.
W międzyczasie kolejne debaty z PIS-em w roli gospodarza o służbie zdrowia, czy rynku pracy i bezrobociu. Czyli na tematy, którymi żyje przeciętna polska rodzina. Do tego aktywność partii Kaczyńskiego zbiegła się z kłopotami premiera Tuska i jego ekipy rządowej.
Kulminacją strachu o przyszłość Platformy była słynna sprawa dachu nad Stadionem Narodowym. Kpina i drwina z funkcjonariuszy państwowych i instytucji była przy tej okazji ogromna i pochodziła, co uchodziło za swoiste „novum”, od osób i środowisk publicznych, które zmonopolizowały negatywny przekaz tylko o PIS. Wydawało się, że wyjście z dołka PO jeśli nastąpi, to proces odbudowania pozycji będzie mocno rozłożony w czasie.
Dzięki swoim działaniom i wpadkom pochodzącym z cudzego terenu PIS puchł w sondażach, co prowadziło to anormalnych ekscytacji mediów sprzyjających tej partii. Zarysowany scenariusz przybrał wyłącznie różowe barwy. A w miejsce dociekań czy możliwe jest zwycięstwo i przejęcie władzy z rąk skompromitowanego Tuska, pojawiła się dyskusja wyłącznie o skali sukcesu. Niektórzy publicyści, niczym polityczne wróżki, lada dzień widzieli profesora Glińskiego na fotelu premiera, a w 2015 roku prezydenta. Wszystko wydawało się oczywiste.
To samouwielbienie, zachwyt i myślenie życzeniowe musiało wyłączyć w głowach polityków, publicystów, doradców PIS oraz dziennikarzy sympatyzujących z tą partią, podejście zdroworozsądkowe. Od bycia „w gorącej wodzie kąpanym” do zimnego prysznica jest cienka granica.
Publikacja dziennika "Rzeczpospolita" miała być w zamyśle sztabowców PIS gwoździem do trumny Platformy Tuska. Trotyl, zamach, mordercy – te słowa mogły paść z ust lidera PIS i być powielane przez jego współpracowników, bo przecież w ich myśleniu, coś w umysłach Polaków pękło, coś się zmieniło od miesiąca. Hulaj duszo, mów języku – piekła nie ma. Przewaga w słupkach jest bezpieczna.
I tak oto w ciągu miesiąca Prawo i Sprawiedliwość wróciło tam, gdzie przebywało od jesieni 2007 roku, a w sposób szczególny od kwietnia 2010 roku. W kręgu tragedii smoleńskiej.
Pociąg oznakowany symbolami PIS wjechał na tory, na których już się poruszał. Tory prowadzące do nikąd. A zwrotniczym okazał się jeden z najbardziej znanych dziennikarzy „Rzeczpospolitej”. Zebrał dowody, poszlaki, informacje i huknął. Wystrzał nastąpił z gazety, która uchodziła za umiarkowanie opozycyjną wobec rządzącej Polską ekipy.
Dziennikarz strzela Pan Bóg kule nosi. Na polu boju pojawili się od razu zwolennicy teorii o zamachu. Głośne „a nie mówiliśmy” było podkładem do kuli, która wyszła z karabinu Jarosława Kaczyńskiego. Już nie Zespół Macierewicza, a poważny dziennik poznał prawdę. A wraz z nim niedowierzająco Polska. Broń, z której strzelił Kaczyński wydawała się dobrze naoliwiona, bardzo sprawna, w końcu nowoczesna – kupiona za duże pieniądze i ciesząca się wzięciem społecznym. To miało być to przysłowiowe postawienie kropki nad „i”.
Profesor Staniszkis po kilkunastu godzinach od publikacji „Rzeczpospolitej” nie wykluczyła, że mogła być ona spreparowaną prowokacją, której celem mogło być sprowokowanie Kaczyńskiego do powrotu „starej twarzy” PIS, a być może także atakiem na Tuska wpływowych sił, które zamierzają dokonać „salonowych zmian”.
Zostawiając to drugie warto zauważyć, że lider PIS ze swoją „zdradą o świcie” i „czy premier Tusk chce mnie zamordować” bardzo ułatwił zadanie swoim licznym oponentom. Udowodnił, że wystarczy wrzucić na forum publiczne kolejną odsłonę o zamachu, żeby dał się ponieść emocjom.
To z czysto ludzkiego punktu widzenia wydaje się naturalne. W końcu na lotnisku pod Smoleńskiem zginął jego brat i liczni kompanii partyjni, ale los tych którzy nie lecieli, a są przy Kaczyńskim, jest - wobec konstrukcji para demokratycznej PIS - w stu procentach związany z jego osobą.
Donald Tusk, doświadczony z rozprawie w liderem PIS, według reguł, które dyktuje ten ostatni, zachował się standardowo. Najpierw wypuścił przedstawiciel instytucji prowadzących sprawę smoleńską merytorycznie. Po czym odwołał się do odpowiedzialności za państwo.
Nie oceniając jego postawy moralnej, co do której po 10 kwietnia 2010 rok można mieć wiele wątpliwości, z marketingowego punktu widzenia, otrzymał to co chciał. Odzyskał inicjatywę, w czym PIS był mu bardzo pomocny. Kaczyński dostał „wsparcie” ze strony Palikota, który powiedział to co szef PIS mówi od półtora roku – powołanie międzynarodowej komisji do wyjaśnienia przyczyn katastrofy. No i dymisji rządu.
Na wysokości zadania stanęli publicyści z obozu PIS. Znowu wrócił między wierszami temat miasteczka namiotowego, protestów ulicznych. Do tego redakcja „Rzeczpospolitej” wydała oświadczenie, że to co napisali nie musi być zinterpretowane do końca jak to ma miejsce. Po jakimś czasie to stanowisko dziennika zniknęło. Powstało jeszcze większe zamieszanie.
To co powiedział Jarosław Kaczyński utwierdziło w przekonaniu już przekonanych. To ta grupa wyborców, która dawała PIS-owi około 25 proc. poparcie. Ten język, ta narracja, ta symbolika, która po miesiącu przerwy powróciła w słowach Jarosława Kaczyńskiego, musiała jednak otrzeźwić nieco tych, którzy dołączyli do sympatyków PIS od niedawna.
Dzięki sprawnemu PR partia Kaczyńskiego obiecała im, że idzie nowe. Smoleńsk będzie, ale nie tylko. Bezrobocie, rynek pracy, służba zdrowia, podatki. Ci nowi mieli zatrzymać się pod skrzydłami PIS na dłużej. A tymczasem wobec jasnego przekazu o „zbrodni i świadomego i zaplanowanego zniszczenia prezydenckiego samolotu” mogą znowu pozostać „bezpartyjni”.
W godzinie próby dla nich, ale także dla tych wyborców, którzy wciąż się wahają zawiodło w PIS-owskiej maszynie wszystko. Doradcy, wybitni marketingowcy, socjologowie, wspierający dziennikarze i związane z tym środowiskiem media. Otoczenie dworu nie zadbało o wyłącznie Kaczyńskiego na kilka, kilkanaście godzin. Pozwoliło, by ich szef dał się złapać w zastawioną pułapkę.
A niepodległościowo-patriotyczne media? Bez wyobraźni skierowały nas wszystkich konsumentów rynku informacji, na ścieżkę wojenną. Bo skoro trotyl to zamach, a jak zamach to kontruderzenie, a jak kontruderzenie to musimy się dozbroić. Kto nie z nami ten przeciwko nam.
A przecież można było inaczej. Choćby pozwolić na reakcję temu, co którego najostrzejszej z możliwych ocen problemu smoleńskiego, zdołaliśmy się przyzwyczaić. Chodzi o Antoniego Macierewicza. I czekać. Gdyby sytuacja się rozwinęła w niekorzystnym kierunku, co się stało, pokazać łagodniejszą twarz i bronić wielkich zdobyczy z ostatniego miesiąca. W końcu nowy PIS to nie tylko „stuprocentowi patrioci”, ale świeże nabytki niezadowolone z rządów PO.
Za kilka dni dowiemy się, na ile gwałtowny zwrot Prawa i Sprawiedliwości obróci się przeciwko tej partii w sondażach. Może nie spowoduje gwałtownego spadku do 25 proc., ale z całą pewnością wzmocni Platformę. Czyli znowu wszystko się wyrówna?
Polska dusi się od słabej ekipy Donalda Tuska i nie mniej słabej opozycyjnej formacji Jarosława Kaczyńskiego. Bez odejścia na polityczną emeryturę obu wymienionych liderów szansa na normalność jest wciąż za mgłą. Mgłą warszawską.
Marcin Palade
Źródło: prawy.pl