Polityczny weekend zaskoczeń, czyli Michnik błogosławi „endecję”

0
0
0
/

Od dłuższego czasu przyzwyczailiśmy się do spokojniejszych, politycznych weekendów. Jedną z niewielu pozytywnych cech klasy politycznej jest to, że w dni wolne od pracy dają nam z reguły trochę odetchnąć od niekończących się, bezproduktywnych sporów.

    
Ale od wspomnianej reguły bywają wyjątki. I tak z całą pewnością można powiedzieć o licznych, często zaskakujących wydarzeniach minionego weekendu. Trzy rzeczy z pozoru niemożliwe stały się wykonalne. Po pierwsze skłócona i podzielona lewica, chwilowo podała sobie ręce. Po drugie niemal stuprocentowy faworyt na szefowanie Polskiemu Stronnictwu Ludowemu przegrał. I po trzecie w końcu redaktor naczelny, słabnącej z dnia na dzień „Gazety Wyborczej” Adam Michnik odkrył karty i – jak wszystko na to wskazuje – włączy się w formie pośredniej w budowanie polskiej endecji. Innymi słowy – prawie koniec świata.
   
Ale po kolei. Inspiracją dla dwóch z trzech wymienionych zdarzeń był z całą pewnością niedawny Marsz Niepodległości. Dziesiątki tysięcy ludzi z całej Polski uruchomiły mechanizmy znane nam już od lat.  Maszerujący poszli pod prąd (nie bacząc na zaplanowana operację mundurowych i nie mundurowych służb), dlatego wszystkie odłamy „politycznego teatru” mocno się zaktywizowały. Od prezydenta, który chciał zmonopolizować obchody 11 Listopada (z miernym skutkiem) i szuka nowego miejsca dla siebie i nowych ludzi wokół siebie. Przez przyzwyczajoną do walenia w jednego PIS-owskiego przeciwnika Platformę, której przybył z pozoru łatwiejszy, ale jednak nowy, „mniej konstruktywny” przeciwnik. Dzielnie broniącą swych wpływów na prawicy partii Jarosława Kaczyńskiego, nieznoszącą jakiejkolwiek konkurencji na prawicy. Aż po szukającą okazji do wystawienia, zanurzonej od lat w wodzie (by nie powiedzieć brutalniej), lewicy.    

Kiedy rodzi się coś nowego, na zabetonowanej scenie politycznej, zgodnie z oczekiwaniami jej uczestników, zaczyna się zwykle ruch. Zamieszanie ma służyć przegrupowaniu. Tak by dla „ciemnego ludu” coś się zmieniło, a by w gruncie rzeczy nie zmieniło się nic. Tym razem pojawił się aspirujący do uczestnictwa w grze o głosy wyborców nowy podmiot – sytuujący się po stronie antysystemowej. To dlatego na Radzie Krajowej premier Donald Tusk ostrzegał, że jego formacja będzie bronić normalności. Lider głównej partii opozycyjnej, świadomy „przespania” Marszu, rzucił się w nadrabianie zaległości. A lewica? Poczuła wiatr w żagle. Już na początku ubiegłego tygodnia Leszek Miller zapowiedział kroki zmierzające do delegalizacji „odradzającego się faszyzmu”.    

SLD, podobnie jak Ruch Palikota, nie są w stanie zaproponować Polsce i Polakom nic ponad „standardy europejskie” w takich sprawach jak małżeństwa jednopłciowe, czy aborcja na życzenie. Dlatego obaj liderzy „od praw kobiet”, na co dzień śmiertelnie pokłóceni, nagle w obliczu „faszyzacji kraju” podali sobie ręce. Co prawda nie jest to jeszcze zwiastun bliższej współpracy, ale sam fakt, że stanęli koło siebie Miller z Palikotem, to już zdarzenie, które nie śniło się chyba nikomu z nas. Tylko czekać, aż do obu liderów doskoczy za chwilę Aleksander Kwaśniewski, który nie może usiedzieć „w Sulejówku” i szuka okazji to wielkiego, politycznego powrotu. Okazja się nadarza. Czy ją wykorzysta?

Na swoją okazję będzie musiał zaczekać Waldemara Pawlak. Faworyt do fotela Prezesa PSL, na kolejną kadencję – przegrał. Gdyby zakłady bukmacherskie przyjmowały na dzień poprzedzający kongres kombinację „zwycięzca – Piechociński”, niewielu grających ten wariant stałoby się trochę bogatszych. Od czasu porażki Krzysztofa Janika z Wojciechem Olejniczakiem, w pomillerowskiej rozgrywce w SLD, to pierwszy przypadek, kiedy coś, co wydawać by się mogło pewne – zostało poważnie przetrącone.   
Obsada dziesiątek tysięcy stanowisk przez działaczy PSL i ich rodziny, która dokonała się po 2007 roku, wydawała się niczym polisa ubezpieczeniowa dla Pawlaka.
 
Kontynuacją miała być dalsza stabilizacja. Co należało odczytać, jako sygnał, że „naszemu ludowemu imperium” nic nie zagraża. Tymczasem nieco ponad połowa z głosujących opowiedziała się za kandydatem „umiarkowanych zmian”. Przy czym kluczowy był tu układ Marszałków Wojewódzkich z mazowieckiego i świętokrzyskiego. Dwóch PSL „twierdz”, gwarantujących do tej pory utrzymywanie się nad pięcioprocentowym progiem wyborczym. Według informacji z kuluarów, zarówno Struzik, jak i Jarubas, postawili na Piechocińskiego. Swoje dołożył też zapewne „wykluczony” przez Pawlaka, za sprawą „afery taśmowej” Marek Sawicki.
   
Czy zmiana lider w PSL oznacza coś głębszego? Z całą pewnością tworzy nową sytuację w kilku wymiarach. Po pierwsze PSL jest przepołowiony i – jeśli przyglądać się wcześniejszym działaniom Waldemara Pawlaka, po jego wysadzeniu przez Jarosława Kalinowskiego – obecny wicepremier, osoba pamiętliwa, nie odpuści. To duży problem dla Piechocińskiego, który startuje w okresie, kiedy notowania PSL są blisko progu pięciu procent. Walka wewnętrzna nie będzie służyć stronnictwu. Im w przyszłości ludowcy słabsi, tym – żądny rewanżu Pawlak – mocniejszy.

Zmianie, przynajmniej w akcentach, ulegną relacje w koalicji rządowej. Nowy lider będzie musiał przyjąć „mocniejszą linię”, by wzmocnić bezpieczeństwo aparatu PSL w strukturach władzy. Zbiegnie się to z dalszymi próbami osłabiania Donalda Tuska, autorstwa ludzi i środowisk mu przeciwnych w obrębie PO. To sprawi, że pozycja premiera nie należeć będzie do tak silnych, jak w przeszłości. Kąsany się broni, czy Piechociński to wykorzysta?

Wreszcie wymiar trzeci – przyszłe plasowanie się PSL na scenie politycznej, w sytuacji narastającego kryzysu i pogarszania się nastrojów społecznych. W przemówieniu kongresowym Pawlak drwił sobie z PIS, mającego 30 procent w sondażach i zdolnego tylko do tego, żeby popłakać sobie w koncie. Piechociński, sprawny gracz, swoimi wypowiedziami, wcale nie musi zamykać sobie drogi do przyszłej, ewentualnej koalicji, do której swoje szable dołożyłby PIS. Mowa tu o ewentualnym rządzie technicznym, który na dziś wydaje się perspektywą bardzo odległą, ale za pół roku nie musi być „science fiction”      

A skoro mowa o „science fiction”, czyli Adamie Michniku w roli sympatyka „jego endecji” to od soboty też się w tej materii trochę zmieniło. Zaciekły wróg nacjonalizmu, obskurantyzmu, antysemityzmu, zaściankowości wynalazł „uczciwych endeków”. Zakomunikował to w swoim organie prasowym. Do tej pory za „endecką gębę” robił w środowisku Czerskiej Aleksander Hall, który na początku lat 90-tych, w ramach nowego Frontu Jedności Narodu – czyli Unii Demokratycznej – firmował polityczną kanapę pod nazwą „Forum Prawicy Demokratycznej” Ten „konserwatysta”, co to jak Państwo zapewne pamiętają, bronił majątku PZPR przed nacjonalizacją w rządzie Tadeusza Mazowieckiego.    

Ale jeśli wierzyć „Wyborczej”, a w niej prawdziwe są podobno tylko nekrologi, nowe zastępy „endeków” Michnika już czekają, by wejść na scenę polityczną. Jest mecenas Giertych, euro poseł Michał Kamiński, londyński „przystojniaczek” Kazimierz Marcinkiewicz i jeszcze kilku ludzi z – dosłownie – „marginesu” politycznego. Ludzie, którzy chcą domykać system, gotowi założyć „prawicową partię” we współpracy z TVN, czy Tomaszem Lisem, a przy błogosławieństwie Adama Michnika. Ot taki pocałunek śmierci. Chyba nie do końca świadomi, że dla milionów Polaków, szczególnie tych o poglądach prawicowych, obowiązuje od lat zasada „to, co chwali Michnik – z daleka, co potępia – wspierać”. Niech trwają w uścisku dłoni z jednym z głównych gwarantów „układu okrągłego stołu”. Skoro ojciec Romana Giertycha mógł wspierać „narodowego-komunistę” Wojciecha Jaruzelskiego, to, czemu sam pan mecenas Roman miałby nie konsultować założeń programowych „nowej endecji” z jej sympatykiem Adamem Michnikiem?

Wanda Grudzień

Źródło: prawy.pl

Sonda
Wczytywanie sondy...
Polecane
Wczytywanie komentarzy...
Przejdź na stronę główną