Tak bardzo wczułem się w sytuację sędziego najbardziej niezawisłego w Polsce i na świecie, czyli Wojciecha Łączewskiego, że prawie nie zauważyłem, gdy demokracja amerykańska przemówiła swym nieskazitelnym głosem.
Senator McCain, jako nosiciel demokracji w czystej postaci, przemówił do nas. Przemówił z inspiracji strategów oraz św. Troski. I jego głos niczym El Nino przez Atlantyk przemknął. Ominął Calais, Kolonię i inne, kwitnące stolice demokracji i tolerancji, po czym wpadł na chwilkę do Polski.
Pan senator, tak gorący nosiciel demokracji zdziwił się lekko, że w Polsce natrafił na front chłodny. Trochę jak północne oddziały muzułmanów, których nikt nie uprzedził, że w Finlandii, to trochę mniej ciepło niż w Afryce. Troska senatora przez świat przemknęła. Niezauważona i niezawisła. Ale nad Wisłą zawisła. Powisi trochę i poleci nad Syberię. Tam sobie powisi też i zwietrzeje. A jak zwietrzeje, to senator John wraz z kolegami z amerykańskiego, czyli senatu idealnie demokratycznego i najwspanialszego na świecie, będzie blokował decyzję urzędującego prezydenta Baracka Obamy w sprawie wyboru sędziego do Sądu Najwyższego. Sędziego niezawisłego, ale o zgrozo mającego konkretne poglądy i światopoglądy. Nasz rodzimy niezawisły drży z obawy o Amerykę.
Prezydenta Stanów Zjednoczonych nie znam osobiście, więc nie wiem czy go lubię, czy nie lubię, ale ma on jeszcze do stycznia 2017 roku rządzić. Pani kandydatka, z ramienia demokratów Clinton, żona byłego prezydenta, już demokratycznie zaprotestowała, że koledzy McCaina nie powinni obiecywać blokowania. I cóż począć, gdy nasza ciocia – demokracja amerykańska, jakaś taka prawie doskonała, a jednak troszkę nie. W Iraku ta doskonałość jakoś się nie przyjęła. Ale to akurat rozumiem. Ziemia piaszczysta, tylko Eufrat i Tygrys, wody ogólnie mało. Zaszczepiona ta demokracja na ropie, niby rośnie, ale jakoś nie zakwita i nie promieniuje na sąsiadów. Widział ktoś, żeby na ropie coś urosło? No może coś na koncie, ale marchewka to już nie urośnie.
Jak podał portal „wPolityce” trzech muszkieterów zza Atlantyku – John McCain, Dick Durbin i Ben Cardin, napisało w liście w dniu 10 lutego 2016 roku: „Chcemy wyrazić nasze zaniepokojenie działaniami polskiego rządu, które zagrażają niezależności mediów i Trybunału Konstytucyjnego oraz psują wizerunek Polski jako wzorca przemian demokratycznych. Jesteśmy przyjaciółmi Polski i mamy bliskie związki ze społecznością Amerykanów polskiego pochodzenia. (…) Wzywamy Pani rząd, żeby potwierdził wierność zasadom OBWE i UE, w tym zobowiązał się szanować demokrację, prawa człowieka i rządy prawa”.
Jak oni troszczą się o nasz wizerunek. Panie Boże obroń nas przed przyjaciółmi, bo z wrogami, to sami sobie poradzimy. Więc wzorem polityków w naszej kochanej ojczyźnie pochyliłem się bardzo głęboko nad tym listem, a jako że mam słabe plecy, to nawet przyklęknąłem. Na jedno kolanko, żeby nie przesadzić. Przewrócić się nie chciałem. Więc tak pochylony i klęczący zarazem zamyśliłem się. Chyba mi trochę zeszło, bo od tego zamyślenia zasnąłem. Obudziłem się, gdy już ciemno było za oknem. W głowie też mi ciemno się zrobiło. Jeszcze raz przeczytałem list, co w trosce powstał. Pani premier Beata Szydło ma wyznać wiarę i wierność. Hm, nie wiem, co na to jej mąż, ale skoro trzech panów prosi, to może trzeba. Zwłaszcza, że to amerykańscy panowie są. I są nosicielami wiary i nadziei w demokrację i w rządy prawa. O Panu Bogu nie wspominali więc nie wiem, czy wierzą w Niego.
Wiemy już, że mąż pani premier nie miał nic przeciwko, więc szefowa rządu napisała m.in.: „Państwa troska o sprawy Polski jest ważna i cenna. Jednak zainteresowanie i dobra wola amerykańskich polityków nie może przekształcić się w pouczanie i narzucanie działań dotyczących wewnętrznych spraw mojej Ojczyzny. Przyjaźń budowana przez lata, nie może stać się ofiarą pochopnych sądów, opartych na nieprawdziwych informacjach”.
I ja bym na tym skończył, ale nie jestem premierem, więc nie ja decyduję. Trzeba było amerykańskim panom wyjaśnić, że nasza ojczyzna nie leży na księżycu, że niewolnictwa u nas też już nie ma od dobrych kilkuset lat, poza tym jesteśmy piśmienni i czytaci, mamy nawet konstytucję, wiemy do czego służy nóż i widelec, no i konie mamy ładniejsze od amerykańskich, bo są arabskie. I w przeciwieństwie do Polaków, mogą bez wizy jeździć do Stanów, nawet w celach zarobkowych. I wiele jeszcze takich tam spraw podstawowych i prawie amerykańskich. Nie takich fajnych jak w Teksasie mają, ale fajnych.
Z listu dowiedzieliśmy się, że Amerykanie kochają nas prawie najbardziej na świecie. Nawet bardziej niż my sami się kochamy. A że kochają nas tak bardzo, to jak to w miłości. Są zazdrośni o nasze szczęście i… swoje dochody, to w obawie o wywiezienie z Ameryki wartości demokratycznych i tym podobnych produktów, nie chcą nas tam wpuszczać. Co prawda przypominają sobie on nas w okresie kampanii wyborczych, no ale niejeden mąż o rocznicy nie pamięta. Oni jednak pamiętają. Czyli możemy liczyć na przytulenie raz na cztery lata. Bardzo możemy liczyć. Nie, żebym im Jałtę i Poczdam 1945 wypominał, czy jakiś Teheran 1943, albo też inne romantyczne spotkania ze Słońcem ze Wschodu w trosce o demokrację Zachodu. Gdzież tam. Tylko temat wiz dla Polaków jakoś nie może się zakończyć. Jak trzeba Polaków do Iraku do sadzenia demokracji wpuścić, to ok, a jak wpuścić w maliny to jeszcze bardziej ok. Taka już ta amerykańsko-demokratyczna jednobiegunowa miłość. Może nawet bardziej platoniczna niż amerykańska.
W dowód miłości do Ameryki zrodziła się wśród obywateli naszej ojczyzny inicjatywa, żeby najbardziej niezawisłych i niezależnych wysyłać im raz na kwartał. W gratisie. Niezawisłych u nas w nadmiarze i dlatego chętnie podzielimy się. Nawet koszty przesyłki Polacy pokryją. I tutaj jest czas dla Wojciecha, co sędzią został. A mógł przecież strażakiem być.
Pierwszym chętnym jest pan sędzia Ryszard z Gdańska, co panu premierowi Tuskowi chciał pomóc, a zaraz za nim sędzia Igor, egzegeta stalinowskich śladów w rzeczywistości, oraz najnowszy i najmniej używany Wojciech. Taki jeszcze na gwarancji. Ten sam, który szukał niezawisłości po osiedlach warszawskich. Czy to było na Woli, czy na Ochocie, nie wiem dokładnie. W Wilanowie na pewno nie. Na Pradze nie szukał, bo się boi. Ale szukał w bramach i na skrzyżowaniach. W kościołach go nie widziano, ale obok warzywniaka pani Krysi to już tak. Dla niepoznaki kupił kilogram świeżutkich marchewek. Potem widziano jak chrupał w ukryciu, czekając na niezawisłość dziennikarską. Taką z Ameryki niezawisłość i przystojność zarazem.
Bo to miało być spotkanie niezawisłości z niezależnością w interesie wolności, na skrzyżowaniu bezinteresowności i demokracji takiej fajnej, amerykańskiej się znaczy. Jak tak czekał na niezależność to jego niezawisłość została nagrana i odnotowana. I ta niezależność, co miała przybyć na umówioną randkę okazała się awatarem niezależności realnej. I Twitter ma używanie. I niezawisłość się nadszarpnęła, i niezależność się oburzyła. A sędzią mówi, że to jego klon lub awatar tam się marchewkami objadał. On nie lubi marchewek i to jest dowód, że to nie on był tylko podszywający się niegodziwiec jakiś. Podszywający się pod niezawisłość. I dopóki komisja niezawisłych o niezawisłości się nie wypowie, to nic niezawisłego nie możemy powiedzieć. Bo ktoś zawiśnie.
Mamy niestety jeszcze jedną wiadomość dla niezawisłości, co marchewek nie lubi. Pan Rozenek pana nie pochwali, bo prowadzi z kolegami i koleżankami z lewicowej planety selekcję na poziomie politycznej uczciwości. Chcą oni, to znaczy reprezentanci lewicowego wyznania, żeby struktura była wiarygodna i dlatego mówią, że muszą współpracować z ludźmi, którzy nie oszukali wyborców. Jak muszą, to ja im współczuję. Pan noblista jedyny też musiał, choć nie chciał. I wiemy w jakiej szafie skończył. Trudno będzie znaleźć wśród czynnych, ale odłączonych od prądu i dotacji, polityków o krystalicznej lewackiej duszy. Ale mają dużo czasu. Inicjatywa przyjęła nazwę „30 lutego”. Jest, a jakby jej nie było. Tak niewiele ubyło, gdy lewicy nie ma, bo wszak nigdy jej wiele nie było.
Tak też pan Rozenek, senator McCain i sędzia niezawisły niebawem siądą sobie na brzegu Potomaku i porozmawiają o demokracji. Na księżycu. A wszystko zrelacjonuje najbardziej niezależny i niepodległy dziennikarz. Będzie akurat przypadkowo przechodził obok.
Felieton ukazał się w najnowszym wydaniu "Tygodnika Solidarność”