Kilka dni temu miała miejsce pikieta obrońców życia przed szpitalem pod wezwaniem Św. Rodziny. W tej placówce dokonano aborcji w szóstym miesiącu ciąży, chłopca z zespołem Downa. Nowonarodzone dziecko żyło jeszcze godzinę. Płakało. Umierało bez pomocy w męczarniach.
Jakim trzeba być człowiekiem, a do tego lekarzem, położną, pielęgniarką, aby wytrzymać psychicznie taki widok. I nic, nic w nich nie drgnęło. Przechodzili obojętnie obok cierpiącego dziecka, wykonywali swoje obowiązki. Potem poszli spokojne do domu, do swoich rodzin, dzieci. Cóż, dzień jak co dzień. Nie ma się nad czym rozwodzić To nic, że nie udzieliłem pomocy człowiekowi, który przeżył aborcję. Postąpiłem zgodnie z literą prawa. W Polsce upośledzone dzieci, jeżeli jest taka wola matki, zabija się.
Gdy dyrektorem szpitala Św. Rodziny był prof. Bogdan Chazan, aborcja w tej placówce była niemożliwa. Ale po wściekłej nagonce na profesora, który nie chciał zgodzić się na aborcję kalekiego dziecka i został odwołany ze stanowiska przez Hannę Gronkiewicz- Waltz, przemysł aborcyjny wkroczył do tego szpitala. Pierwszej aborcji dokonano już w kilka dni po odwołaniu profesora.
Wypadek z Madalińskiego szpitala nie jest odosobniony. Według statystyk 15 proc. dzieci urodzonych w wyniku indukowanego porodu przychodzi na świat żywe. Codziennie dwoje dzieci w Polsce umiera w wyniku stosowania tych procedur. Co roku w wyniku aborcji umiera u nas około 100 tys. dzieci. Liczby te mają tendencję wzrostową.
Do końca trzeciego miesiąca aborcja u nas jest legalna w trzech wypadkach: gdy ciąża jest wynikiem gwałtu, gdy dziecko jest chore i trwale upośledzone, lub gdy ciąża zagraża życiu matki. Już ta litera prawa budzi spory sprzeciw. Jakim prawem człowiek dokonuje selekcji i wyrokuje, czy chore dziecko można pozbawić życia? Dlaczego żyjące już, ale chore dzieci leczy się do ostatka, a tych nienarodzonych pozbawia się takiego prawa? Człowiek stawia siebie w roli Boga.
W krótkim felietonie nie sposób wyargumentować wszystkich absurdów istniejącej ustawy o przerywaniu ciąży. Konkluzja jest tylko jedna – nikt nie ma prawa zabijać najbardziej bezbronnej istoty.
Do Sejmu kilkakrotnie trafiały projekty obywatelskie o zakazie aborcji. Wszystkie przepadły. Jedne w głośniejszej wrzawie sejmowej, inne, jak ten najnowszy, który trafił do Sejmu przed ubiegłorocznymi wyborami, przepadł we wrzawie zbliżających się wyborów.
Dla wszystkich klubów poselskich aborcja jest niewygodnym tematem. Dla prawicy, bo może narazić się centrowemu elektoratowi. Lewicy, bo ta występuje w fałszywie pojętej obronie kobiecego brzucha, a faryzeuszowskiej PO - bo chciałaby i Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek. W konsekwencji nie ma u nas klimatu, aby wprowadzić zakaz aborcji.
W państwie katolickim, kultywującym wiarę i tradycję, wychowanym przez św. Jana Pawła nie ma miejsca dla nienarodzonych chorych dzieci. Już w łonie matki eliminuje się je ze społeczeństwa.
Dziwne, że przy takim poziomie wiedzy medycznej, jaką obecnie dysponujemy, możemy jeszcze decydować się na aborcję eugeniczną.
Po słynnym filmie „Niemy krzyk” autorstwa amerykańskiego nawróconego aborcjonisty Nathansona wszystko stało się jasne. Dziecko od chwili poczęcia jest człowiekiem, który czuje ból, boi się, uciekając przed narzędziami chirurgicznymi. Autor „Niemego krzyku” zwracał uwagę na cierpienia nienarodzonych, porównując je do cierpień skazańca idącego na śmierć. Profesor Chazan wielokrotnie mówił o niewyobrażalnych cierpieniach dziecka poddanego aborcji i rozczłonkowanego w łonie matki.
Z aborcją eugeniczną jest jeszcze dodatkowy problem. Zabija się dzieci, które często rodzą się żywe. Dopiero badania w piątym i szóstym miesiącu ciąży pozwalają stwierdzić chorobę dziecka. Wcześniejszy test przesiewowy tego nie wykryje, badania prenatalne są inwazyjne i mogą zaszkodzić dziecku. W rezultacie dochodzi do porodu indukowanego. Na świat przychodzi człowiek, który zwykle rodzi się żywy, walczy o każdy oddech, aby po pewnym czasie, odłożony gdzieś na bok do miski, umrzeć. Jego życie często zależy od wytrzymałości psychicznej personelu medycznego.
We wrocławskim szpitalu w 2014 roku tak urodzone maleństwo zostało poddane reanimacji, bo ktoś z lekarzy nie wytrzymał nerwowo płaczu nowo narodzonego. Nie wiadomo, czy dziecko przeżyło. Chłopiec z warszawskiego szpitala nie miał takiego szczęścia i konał przez godzinę.
Mało się mówi o ludziach, którzy przeżyli aborcję. A jest ich na świecie dużo. W Stanach Zjednoczonych statystyki mówią o blisko 50 tys. takich dzieci. Dają one potem świadectwo swoich cierpień, okaleczeń. To wstrząsające relacje zapierające dech w piersiach.
Najbardziej znana jest historia Gianne Jessen. Miała umrzeć, a urodziła się żywa – ślepa, poparzona. W krótkim czasie w wyniku niedotlenienia doznała porażenia mózgu. Miała być rośliną, niepotrafiącą podnieść głowy. A teraz, jako dorosła kobieta, jeździ po świecie i daje świadectwo życia.
Zastanawia zmowa milczenia dla takich tematów. Nikt nie chce słuchać o makabrze. Lepiej schować głowę w piasek i udawać, że nie ma problemu. Na jednej z debat sejmowych dotyczącej projektu obywatelskiego o zakazie aborcji, ówczesna marszałek Sejmu Ewa Kopacz zabroniła używania terminu „zabijanie”. Delikatność sumień i uszu posłów nie pozwalała stosować tak drastycznych słów.
W obronie życia nienarodzonych nie powinno się używać żadnych eufemizmów. Im więcej dosadności, tym lepiej. Trzeba epatować odbiorców najbardziej drastycznymi faktami. Może w końcu ta skorupa obojętności pęknie i morderczy proceder aborcyjny przejdzie u nas do historii.