Nareszcie słońce uraczyło nasz polski nieboskłon. Lekko przyczesując niesforną grzywkę z uśmiechem udałem się do garażu. Jak zwykle ucieszył mnie widok lśniącego kabrioletu, którego piękna pogoda wypychała na ulice. Wsiadam ze świadomością konieczności załatwienia wielu zaległych spraw w stolicy.
Po chwili w lusterku ujrzałem tablicę z napisem „Bydgoszcz” opatrzoną mało przyjaznym, koślawym ostrzeżeniem; „Kryj ryj”. Nieporuszony dosadnością komunikatu opuszczam piękne, wojewódzkie miasto, którego włodarze skazali mieszkańców na sześćdziesięciokilometrowe telepanie się do najbliższej autostrady. Mimo wszystko nadal czuję się ojcem i właścicielem dumnego hasła; „Bydgoszcz od morza do morza”.
Mknę spokojnie przez kolejne kilometry trasy, układając sobie logistyczny plan, czekających mnie spotkań w Warszawie. Po dwóch i pół godzinach drogi, z kłamliwym postanowieniem, iż nigdy więcej tak szybko nie pojadę zawitałem do stolicy. Życiodajne, żółte jajo ogrzewało moją głowę, korzystając z braku naturalnej ochrony w postaci dachu. Kabriolet godnie pokonywał znienawidzone korki, żegnany nienawistnym spojrzenie przechodniów. Z pozorną nonszalancją obserwowałem z uwagą jak to nasza stolica wypiękniała. Odnowione fasady domów łaskotały swoją elegancją. Zatrzymując się co kilkanaście metrów bezwiednie zacząłem rejestrować mijane, krzykliwe reklamy i szyldy wiodących światowych koncernów, banków i firm. Gdy tak ukojony tą namiastką Las Vegas zbliżałem się do miejsca pierwszego, umówionego spotkania, coś nagle mnie tknęło. Rozejrzałem się z nerwowym zaciekawieniem wokół i z przerażeniem uzmysłowiłem sobie, że podczas kilkukilometrowej trasy po ulicach Warszawy nie dostrzegłem ani jednej reklamy rodzimej, polskiej firmy.
Szybko myślami wróciłem do mojego miasta. Przypomniałem sobie kilka wiodących, renomowanych przedsiębiorstw z moich okolic. „Romet”, „Eltra”, „Zachem”, „Telfa”, „Makrum” i wiele pomniejszych stanowiących do niedawna o potędze przeszłej i przyszłej mojego ukochanego regionu. Kolejne nazwy z terenu całego kraju zaczęły wyłaniać się z zakamarków pamięci. Gdzie to wszystko się podziało? Co za cholerny, masowy złodziej nawiedził potencjalnie majętny kraj? Gdy mój mózg przefiltrował bezwiednie całą krainę wzdłuż i wszerz, od pogrzebanych stoczni do „nierentownych” kopalni, z mojej pamięci zaczęły wyłaniać się rozpoznawalne gęby rządzących przez ostatnie ćwierć wieku. Gdy jako jedną z wiodących zobaczyłem bezduszną facjatę ministra Lewandowskiego, gawędzącego ze swadą o cudownościach narodowej prywatyzacji, bez kontroli nacisnąłem pedał hamulca. Kabriolet stanął jak wryty, cudem unikając niechybnej kolizji. Poruszony wnioskami zjechałem na chodnik i wysiadłem z pojazdu. Oparłem się o błyszczącą blachę, zapalając papierosa. Zacząłem z uwagą spoglądać w oczy mijających mnie ludzi. Uderzył mnie w nich jakiś zadziwiający stan pogodzenia, bezradnej akceptacji.
”Syndrom sztokholmski”- dotarło do mnie wreszcie.
Z nieokreślonym smutkiem wsiadłem do samochodu, z odrazą zasuwając elektryczny dach. Pamiętam, że całą drogę powrotną rozmyślałem nad znaczeniem i zasięgiem wyśmiewanego i bagatelizowanego przez topowe media słowa; „zdrada narodowa”. Gdy wreszcie dotarłem do mojego miasta nawiedziło mnie jakieś dziwne uczucie, jakbym nie był u siebie. Minąłem most na Wiśle, dostrzegając znowu zawadiacki napis: „Kryj ryj” i ku mej radości i nadziei bezwiednie uśmiechnąłem się na wspomnienie hasła; „Bydgoszcz od morza do morza”. Zapadał już zmrok, a ja ponownie opuściłem elektryczny dach.
Leszek Posłuszny