Z pobytów we Francji odniosłem wrażenie, że istnieją dwa narody francuskie, które zwłaszcza cudzoziemcowi łatwo odróżnić.
Należący do pierwszego francuskiego narodu porozumiewają się między sobą językiem francuskim, który jest dla cudzoziemca zrozumiały, podczas gdy przedstawiciele drugiego francuskiego narodu między sobą porozumiewają się beknięciami: aaa, uuu, eee – i tak dalej. Cudzoziemiec tych beknięć oczywiście nie rozumie, ale oni doskonale je rozumieją. Inna rzecz, że przy pomocy takich beknięć można przekazywać chyba tylko bardzo proste komunikaty: dobrze mi, niedobrze mi, chodź tu, odsuń się – i tym podobne. Zastanawiając się, skąd wynika przynależność do pierwszego czy do drugiego francuskiego narodu, doszedłem do wniosku, że decyduje o tym okoliczność, czy rodzice zajmują się dziećmi, czy też puszczają je samopas. Bo nie wynika to ani z poziomu wykształcenia, ani ze stopnia zamożności, tylko właśnie ze sposobu funkcjonowania rodziny. Dzieci wyrastające w rodzinach normalnych z reguły należą do pierwszego francuskiego narodu, podczas gdy dzieci z rodzin rozbitych, albo wychowywane przez samotne matki, z reguły trafiają do narodu drugiego. Ma to oczywiście również konsekwencje polityczne, bo funkcjonariuszami państwowymi, czy w ogóle – publicznymi przeważnie zostają członkowie pierwszego francuskiego narodu, podczas gdy ten drugi przeważnie pełni podrzędne funkcje obsługowe. Oczywiście przedstawiciele pierwszego francuskiego narodu bardzo chętnie schlebiają przedstawicielom narodu drugiego, komplementując ich jako „suwerenów” i „sól ziemi” i „ozdobę republiki”, ale gołym okiem widać, że robią to tylko po to, by dzięki roztaczaniu przed oczyma narodu drugiego obraz rzeczywistości podstawionej, tym łatwiej utrzymywać go w ryzach. Być może mają rację, bo zastanówmy się, do czego mogłoby dojść, gdyby tak drugi naród został puszczony samopas? Prawdopodobnie wybuchłaby „wojna wszystkich ze wszystkimi” - o której pisał Tomasz Hobbes. Uważał on, że człowiek jest z natury zły, że instynkt podpowiada mu, by innego człowieka ujarzmić i zjeść – ale ponieważ żaden nie uzyskuje przewagi, która zapewniłaby mu bezpieczeństwo, ludzie tworzą państwo, które monopolizuje przemoc, zapewniając w ten sposób wszystkim mozliwość przetrwania. Ciekawe, że koncepcję takiej społecznej umowy lansował również Jan Jakub Rousseau, uważający, że człowiek jest z natury dobry, zaś psuje go cywilizacja, a już najbardziej – własność prywatna. Ideałem Rousseau była demokracja, w której każdy powinien zostać zmuszony do wolności. Słowem – „A kiedy znajdziesz się za drutem, opuści troska cię i smutek i radość w sercu twym zagości, żeś do Królestwa wszedł Wolności”.
Ideowymi spadkobiercami Jana Jakuba Rousseau są rewolucjoniści, którzy pragną stworzyć na nowo świat w wersji uzupełnionej i poprawionej. To znaczy – przynajmniej niektórzy z nich, bo inni tylko korzystają z tego pretekstu, by dobrze wypić i smacznie zakąsić. Takie podejrzenia rodzą się w momencie, gdy w pismach teoretyków rewolucji napotykamy się na postulat m.in. wspólnych żon. Ponieważ tradycyjny proletariat w postaci pracowników najemnych od rewolucjonistów się odwrócił, zaczęli oni gorączkowo poszukiwać proletariatu zastępczego, bo rewolucjonista bez proletariatu, który mógłby wyzwalać i którym by kierował, to postać groteskowa, niczym Cygan bez drumli. Nawiasem mówiąc, proletariusze najemni byli dla rewolucjonistów partnerem nielojalnym, bo proletariusz o niczym innym nie marzył, tylko – jakby tu jak najszybciej przestać być proletariuszem. A kiedy taki jeden z drugim proletariusz się dorobił, to stawał się nieprzejednanym wrogiem rewolucjonistów, nie bez słuszności podejrzewając ich, że będą chcieli mu na użytek „wspólny”, czyli własny odebrać to, czego z takim trudem się dochrapał. Ciekawe, że i rewolucjoniści najbardziej ze wszystkich nienawidzili „drobnomieszczanina”, czyli właśnie – wzbogaconego proletariusza. Więc kiedy proletariusze odwrócili się od rewolucjonistów, ci zaczęli rozglądać się za proletariatem zastępczym i ich argusowe oko skierowało się na kobiety. Kobieta bowiem – wszystko jedno: biedna, czy bogata, mądra, czy głupia – kobietą być nie przestanie. Zatem wystarczy tylko by dla lepszego użytku rewolucjonistów przekonać je, by źrenicę swojej wolności ulokowały w zapewnieniu sobie – a tak naprawdę – nie tyle „sobie”, co właśnie rewolucjonistom używającym ich wedle upodobania, bezkarności przy likwidowaniu rezultatów tego rewolucyjnego pasożytnictwa. W ogóle socjalistyczna koncepcja zmierza do rozerwania związku między sposobem życia człowieka a konsekwencjami przyjętego sposobu funkcjonowania. Do tego właśnie sprowadza się kolektywizm – że odpowiada „społeczeństwo”, co na sytuację kobiet przekłada się w lansowaniu seksualnego bezładu jako szczytowego osiągnięcia „samorealizacji”. Nietrudno się domyślić, że największe korzyści seksualny bezład przynosi mężczyznom, którzy w ten sposób zbliżają się do upragnionego ideału wspólnoty kobiet, którym oferuje się bezkarność za mordowanie poczętych w ten sposób dzieci. Na skutek systematycznego duraczenia w ramach komunistycznej rewolucji prowadzonej według strategii Antoniego Gramsciego, bardzo wiele kobiet w tę formę „samorealizacji” uwierzyło i gotowe są one walczyć o nią do upadłego. Jako proletariat zastępczy są jedynie mięsem armatnim rewolucjonistów, ale skoro dały się uwieść ich syrenim śpiewom, to muszą wyjść naprzeciw swemu przeznaczeniu. No i wychodzą na ulice jako „dziewuchy”, co ma nadać ich autodegradacji ironiczną asekurację. Biedne, głupie ofiary cwanych spryciarzy!
Stanisław Michalkiewicz