Na pierwsze badania prenatalne udaliśmy się pod koniec września, zgodnie z wytycznymi dotyczącymi wieku dziecka. Standardowo kolejka, pobranie krwi i wreszcie wejście do gabinetu. Pani doktor zrobiła szczegółowe USG, zapewniając, że wszystko jest w jak najlepszym porządku.
Dowiedzieliśmy się, że będziemy mieć trzeciego syna. Pani doktor mówiła, że wygląda wszystko świetnie. Jednakże zostawiła furtkę mówiąc, że nie może nam nigdy dać 100% pewności, że dziecko nie będzie chore. Pamiętam, że powiedzieliśmy jej, iż nie ma to dla nas znaczenia w sensie radości z jego posiadania, ale chcielibyśmy wiedzieć, gdybyśmy już mogli mu jakoś pomóc w razie choroby. Dowiedziałam się, że wyniki wyślą mi mejlem, gdyż jeszcze muszą czekać na wyniki z badania krwi.
13.10.2014 r. Starsze dzieci były u babci, a ja zrobiłam sobie drzemkę, korzystając z wolnej chwili. Zadzwonił telefon z przychodni, która wykonywała badania prenatalne. Pani BARDZO chłodno i profesjonalnie powiedziała, że chcieliby, abym przyjechała na rozmowę w związku z wynikami badań krwi. Ocuciło mnie to jak kubeł zimnej wody. Drżącym głosem, ze łzami w oczach zapytałam, czy coś jest nie tak? Pamiętam do dziś to zirytowane: „Tak! Czy może Pani przyjechać jutro na 21:30 (!)? Pani doktor, która robiła USG ma urlop, więc przyjmie panią inny lekarz. ” Do dziś pamiętam, że to jutro, to był wtorek. Oczywiście, że się zgodziłam, wsiadłabym w samochód w tamtej chwili. Poszukałam informacji na temat najczęstszych wad genetycznych, zdobyłam wiedzę na temat wszystkich trisomii i modliłam się płacząc: Boże, żeby to był tylko Down, żeby tylko Down…
Mąż zaczynał pracę o 18:00, więc pojechali ze mną rodzice. Poszli wypić kawę do kawiarni obok, zostawiając mnie, za co jestem im bardzo wdzięczna. Gdybym miała z nimi rozmawiać, płakałabym cały czas. To była taka intymna sprawa… Weszłam do gabinetu tuż przed 22:00. Lekarz na wstępie przeprosił mnie za opóźnienie i pamiętam, że byłam wściekła, że mówi mi o głupotach, kiedy przyszłam dowiedzieć się, czy moje dziecko będzie żyć! Z oziębłą twarzą i głosem bez emocji poinformował mnie o zwiększonym ryzyku zespołu Edwardsa. Nazwał to trisomią 18 i chciał zacząć tłumaczyć, ale ucięłam mu: wiem! Bo chciałam się uspokoić. Trisomia 18???!!! Kilka godzin, dni, czy może tygodni mój synuś będzie z nami? Lekarz mówił mi to tak, jakby moje dziecko na pewno miało być chore. Naprawdę nie da się opisać, jak mnie zmiażdżył fachowym językiem i wreszcie przystąpił do informowania mnie o moich prawach. Najpierw do prawa wykonania badania genetycznego.
Dziś opiszę to tak: skupił się na reklamie płatnego testu „harmony”. Następnie chciał mówić o prawie do usunięcia ciąży. Odpowiedziałam: proszę o tym nawet przy mnie nie wspominać. Jaki był oburzony! Że on musi mi to powiedzieć! Wreszcie uspokoiłam się, trzeźwym okiem spojrzałam na dokumenty. Na spokojnie. Ryzyko 1:115. To jakiś żart? Mniej niż 1% szans, a ten człowiek mówi do mnie tak, jakby tam było 99%? Powiedziałam mu to. Znów ATAK. Dosłownie zaatakował mnie, że ludzie mają 0% i dzieci się rodzą z zespołem Downa. Tak mnie zagadał, atakował (wściekły z powodu mojej reakcji na temat aborcji), że wyszłam z gabinetu z przekonaniem, że moje dziecko umrze. Dziś widzę, że realne prawdopodobieństwo było tak małe! Ale ten człowiek zrobił mi wodę z mózgu!
Kiedy wróciłam do domu, nie mogłam jeść, ciągle płakałam. Byłam wściekła na męża, który przeżywał to w sobie, a ja zostałam jakby sama. Zastanawiałam się, jak to zorganizujemy. Takie pożegnanie itd. Bardzo pomogła mi moja pani ginekolog, której poglądy są zbieżne z moimi. Doradziła, abym wybaczyła lekarzowi. Podkreślała, że ona nie widzi żadnych wad, a Edwardsa powinna widzieć, to bardzo poważna choroba. Jej słowa: Jeśli Bóg dał wam chore dziecko, to da siły, aby je wychować. Powoli godziłam się z myślą, że muszę czekać do porodu. Nie stać nas było na test harmony, a ryzyko poronienia przy amniopunkcji jest większe niż 1:115… Atmosfera w domu ciężka, bo ja byłam wrakiem człowieka. Ciąża emocjonalnie zawsze jest ciężka, a moja sytuacja jeszcze mnie bardziej rozchwiała. I nagle okazało się, że dziecko nie przybiera na wadze, jest za drobne. Już miałam dość. To pierwsza oznaka – niska masa urodzeniowa. Byłam w szpitalu z podejrzeniem hipotrofii płodu. Poleżałam, odpoczęłam i mały zaczął przybierać. Jego stan był wynikiem moich stresów. Nie potrafiłam się cieszyć ciążą, bo bałam się, że zaraz to dziecko stracę. Dwa miesiące później miałam już stany depresyjne. Nie chcę tego opisywać, to za bardzo boli.
Tomek urodził się zdrowy. Mała drobinka, której zafundowałam mnóstwo niepotrzebnego stresu tylko dlatego, że lekarz miał ochotę „przejechać po mnie walcem”. Przecież to ryzyko było tak małe, że powinien mi to tam podkreślić. Błąd wyniku krwi wynosi 1:20! Ale jemu chodziło o pieniądze… Tomek jest zdrowiutki, karmiony piersią i śliczny. Mamy z nim tylko jeden problem. W stresie, gdy się uderzy albo wystraszy, zanosi się. Przestaje oddychać, robi się siny. Gdyby aborcja była zakazana, nie przeżyłabym tego. Lekarz nie miałby ochoty robić wszystkiego, abym przyniosła im zyski.
Źródło: StopAborcji