Na placu boju, w republikańskim wyścigu do prezydenckiej nominacji z 17 kandydatów został już tylko Donald Trump.
Zapowiadany przez fachowców, szklany sufit możliwości i sympatii wyborców (30-45%), mający zatrzymać Trumpa na drodze do nominacji dramatycznie pękł, bądź poszybował w górę. Wyborcy, zdradzeni kolejny raz przez republikański establishment, tym razem postawili na mówiącego ich językiem, charyzmatycznego, niezależnego od partyjnego aparatu miliardera znanego z lekceważącego stosunku do niemiłościwie nam panującej politycznej poprawności.
Ci, którzy jeszcze kilka dni temu przed prawyborami w stanie Indiana wierzyli w “sporną konwencję” Partii Republikańskiej mogą nieszczęśliwie obudzić się na koronacji kandydata Donalda Trumpa. Spośród licznej grupy sprawdzonych w politycznych bojach gubernatorów, senatorów zwycięzcą wyborów w partii politycznej został człowiek, który potępiając partyjny establishment, nigdy przedtem nie był wybrany na polityczne stanowisko. Teraz ma zmierzyć się z przeciwnikiem z Partii Demokratycznej (Hillary Clinton) całe swoje życie tkwiącym w polityce. Człowiek, który w dobie kwitnącej globalizacji i wolnego handlu staje na czele Partii popierającej globalizację, zawracając jej bieg programem zbliżonym do izolacjonizmu. Co więcej, jest kandydatem na prezydenta prezentującym nacjonalistyczny populizm, odrzucający królującą dotąd polityczną poprawność i sprzeciwiający się globalistycznym międzynarodowym trendom.
W każdym innym roku wyborczym konserwatywny kandydat sen. Ted Cruz wyrosły ze zbuntowanych struktur poziomych Tea Party, byłby idealnym kandydatem ze swoim hasłem zwalczania waszyngtońskiego kartelu władzy, ale nie w tym wyjątkowym 2016 roku. Próżno demonstrował przywiązanie do przestrzegania konstytucji, wiary, rodziny i tradycyjnych wartości. Próżno dbał o kulturę słowa, wyborcy wybrali bojownika o brutalniejszych manierach. Taki mamy klimat. Czy konserwatyzm poległ pod ciosami populizmu i nacjonalizmu? Siłą Cruza była ideologia, kiedy jednak na scenie pojawił się Trump, cały misterny plan wziął w łeb. W Indianie Cruz doznał swojego Waterloo.
Nagle pojawił się miliarder, telewizyjna gwiazda o niewątpliwym talencie, grający na ludzkich emocjach, ogniskujący siły natury, o wizerunku skutecznego człowieka bezwzględnie i czasem brutalnie dążącego do wyznaczonego celu. Postać przy tym charyzmatyczna, otaczająca się pięknymi kobietami i na swój sposób czarująca, co zmieniło dotychczasowe sposoby mierzenia atrakcyjności w amerykańskiej polityce. Zastanawia, czy zaistnienie Trumpa w wielkiej polityce to kwestia przypadku, nagłego impulsu, czy też dobrze przemyślana gra? Za drugą opcją przemawia fakt zarejestrowania przez Trumpa praw do hasła: “Uczyńmy ponownie Amerykę wielką!” już 6 dni po przegranych wyborach prezydenckich Mitta Romneya w 2012 r(!).
Jak wcześniej pisałem Trump nie ma wielkiego sztabu fachowców, doradców, konsultantów, jego siłą jest jego osobowość, nie ideologia, jak w przypadku Cruza. Jedenaście miesięcy temu komentatorzy z politowaniem odnosili się do szans Trumpa oczekując, że popełniając kolejne gafy on sam się wyeliminuje. Jednak Trump jak walec napędzany gniewem i buntem Amerykanów wyeliminował wszystkich konkurentów, a nic przecież tak nie generuje życzliwości i poklasku jak kolejne zwycięstwa...
Siłą i głównym atrybutem Trumpa jest jego improwizacja, autentyczna nieprzewidywalność i jego populistycznie prezentowana brutalna przebojowość. Z takim przeciwnikiem jest trudno walczyć, ponieważ praktycznie jest on nieobliczalny.
Trump bez wątpienia ożywił w tych prawyborach zniechęcony republikański elektorat, aż o 65% wzrosła liczba głosujących na rzecz Partii Republikańskiej, zaś u demokratów wskaźnik ten spadł o 20-30%. Ogólnie w prawyborach obydwu partii wzięło udział ok. 20% uprawnionych wyborców.
Trump nie tylko potrafi zagospodarować narastający bunt wyborców, ale jeszcze niesie nadzieję wyjścia z kryzysu. Można też powiedzieć, że pojawił się na scenie w najbardziej odpowiednim czasie. Wszystkiemu winien jest waszyngtoński establishment, który przed ostatnimi wyborami przysięgał zablokować ObamaCare i inne inicjatywy Obamy, a dostawszy się do żłobu głosami republikańskich wyborców, praktycznie realizuje program popierania reform Obamy. Dlatego 60% republikańskich wyborców czuje się zdradzonych przez biurokratów ze swojej partii, a aż 83% uważa, że ster kraju trzeba oddać komuś spoza dotychczasowych elit.
Więc jakich problemów może oczekiwać Trump na swojej drodze do prezydentury? Oczywiście wszystko jeszcze będzie się zmieniać, ale na dzień dzisiejszy groźnie prężą się jego negatywne notowania wśród czarnych Amerykanów (ok. 13% populacji), Meksykanów i innych Latynosów (ok. 10% wyborców), oraz kobiet. W ubiegłych prezydenckich wyborach w 2012 r, głosowało ok. 28% “nie-białych” wyborców, w tegorocznych oczekuje się, że będzie to ok. 30%, co daje całkiem duży blok wyborczy. Według National Association for Latino Elected and Appointed Officials w tegorocznych wyborach odda swoje głosy aż 13,1 miliona Latynosów, co oznaczałoby wzrost ich udziału od ostatnich prezydenckich wyborów o 17%, w 2012 r. Latynosi stanowili 8,7% głosujących w wyborach prezydenckich. Na dzisiaj 77% Latynosów w USA nie popiera Trumpa, a jedynie 12% ma o nim pozytywne zdanie. Tydzień temu przybywającego do Kalifornii (Costa Mesa, k/ Los Angeles) swoim samolotem Trumpa wrogo powitali protestujący Latynosi z meksykańskimi flagami kierowani przez organizację La Rasa, domagającą się powrotu Kalifornii i innych południowych stanów do Meksyku.
Niechęć tych grup (licząc kobiety, grupy te to mocno ponad połowa populacji) do Trumpa wynika z jego wcześniejszych negatywnych wypowiedzi i ataków, poczynionych na zamówienie chwili (np. trzeba zbudować mur, napływający Meksykanie to mordercy i gwałciciele), przynosząc mu poparcie i aplauz, szczególnie wśród białych robotników (stanowiących ok. 40% wyborców) i zwycięstwa w prawyborach.
Jednak jak sądzą obserwatorzy w tym roku żadne sprawdzone zasady nie pracują. Tylko w ten sposób można zrozumieć zwycięstwo Trumpa atakującego establishment własnej partii, nie posiadającego rozbudowanej siatki woluntariuszy w terenie (Cruz miał ponad 200 tys. woluntariuszy!), nieprzyjmującego finansowego wsparcia (znikome datki), niepolegającego na licznych politycznych konsultantach. Człowieka, którego najbardziej wpływowym doradcą jest jego córka Iwanka (ostatnio szczęśliwa matka i żona ortodoksyjnego Żyda)...
Wydaje się, że ruch populistyczno-nacjonalistyczny w USA uosabiany przez Trumpa jest odpowiedzią na polityczną korupcję partyjnych elit kupionych przez lobbystów wielkich korporacji i globalistów. Podobne ruchy obronne “tubylców” mają miejsce w Europie (Polska, Węgry, itp.), a nawet na Filipinach. Oczywiście należy spodziewać się, że globaliści rozpoznając nadchodzące zagrożenie mogą sami (model carskiej Ochrany) zagospodarować, wygenerować (podobnie jak SB i agent “Bolek”) liderów ruchów populistycznych, tak aby skanalizować, wpływać, przejąć, następnie zniszczyć i skompromitować kierunek wykluwającego się ruchu oporu.
Z obecnych trendów wiemy, że im głębsza globalizacja, tym większe dążenie (ustawy, zarządzenia, regulacje rządowe) do rozdrobnienia, zróżnicowania i rozbicia historycznie ustanowionych atrybutów suwerennych państw i narodów. Zwykle dokonuje się tego przez premiowanie i forsowanie specjalnego statusu i praw jakiejkolwiek mniejszości (seksualnej, etnicznej, religijnej) kosztem ograniczenia praw większości, co nie idzie w parze z demokracją. W rozwinięciu chodzi o wytworzenie chaosu i poczucia zagrożenia do tego stopnia, żeby obywatele rezygnując z części należnych im praw, sami domagali się “silnego państwa”...
Po pozbyciu się Cruza, co prawda grając bardzo nisko (wyzywając Cruza od największych kłamców), nieczysto i brutalnie, np. w dniu krytycznych wyborów w Indianie publicznie propagując plotkę, pomówienie z zaprzyjaźnionego tabloida “National Enquirer” o rzekomym powiązaniu (zdjęcie z 1963 r.) ojca Cruza z zabójcą J.F. Kennedy, Lee Harvey Oswaldem, Trump nakreślił nowe cele:
“Zwyciężymy w listopadzie. Chcemy zjednoczyć Partię Republikańską. Musimy się zjednoczyć”
U Republikanów do wygrania pozostało już tylko 520 delegatów, Trump zebrał już 1,047 delegatów, pozostali (już wypadli z gry): Cruz 565, Rubio 171, Kasich 153.
Przed Trumpem droga do nominacji stoi otworem, ale musi on jeszcze pokonać wiele dodatkowych przeszkód. Jest oczywistym, że część partyjnego establishmentu publicznie go się wypiera. Obydwaj byli prezydenci Bush 41 i Bush 43 oświadczyli, że nie popierają Trumpa, podobnie nominowani w poprzednich wyborach prezydenckich John McCain, Mitt Romney, jak i do niedawna kandydat Jeb Bush. Podobne stanowisko zajął (przynajmniej na dzisiaj, w czwartek spotka się z Trumpem) Paul Ryan, speaker Kongresu (praktycznie 3-cia osoba w państwie). W ich ślady poszła część republikańskich tuzów, wśród nich słynny felietonista z Washington Post, George Will i głośni neocones (np. Bill Kristol, “Weekly Standard”), którzy mieli wielki wpływ na wojenne poczynania prezydenta Busha Jr. destabilizujące sąsiadów Izraela i którym ewentualny izolacjonizm jest nie w smak.
Niedawny sondaż
CNN/ORC pokazuje, że 84% republikanów głosowało by na Trumpa, w starciu z Clinton. W podobnym ustawieniu, aż 94% demokratów głosowało by na Clinton przeciwko Trumpowi, co na dzień dzisiejszy daje przewagę Clinton. Demokraci szykują już Trumpowi niespodziankę - do partyjnej konwencji planują zaatakować go negatywnymi spotami wartymi $90 milionów!
Swoje problemy ma też Partia Demokratyczna, gdzie wojowniczy młody elektorat Berniego Sandersa (wnuczka ziemi bieszczadzkiej) zaostrza konflikt i negatywne stanowisko wobec prowadzącej, dzięki sztuczkom z super delegatami, Hillary Clinton. Wewnątrz partii rysuje się konflikt między szeroko korzystającymi z dotacji banksterów z Wall Street (Hillary), a rewolucyjnymi zwolennikami Sandersa.
U demokratów Bernie Sanders zwyciężył w Indianie: 52,5% przy Clinton 47,5%. Jednak nie będzie to miało znaczenia (chyba, że FBI ją oskarży o zaniedbania państwowych tajemnic). Hillary dzięki dodatkowym super delegatom zgromadziła już 92% potrzebnych jej do nominacji delegatów. Sanders:
“Wiem, że kampania Clinton myśli, że już wygrała. Oni się mylą”
W większości sondaży na dzień dzisiejszy w starciu prezydenckim zdecydowanie wygrywa Clinton, znacznie wyprzedzając Trumpa. Według
HuffPost Pollster Clinton prowadzi 47% do 40% Trumpa. A według
CNN/ORC International poll Clinton wyprzedza Trumpa o 13 punktów 54-41%.
Z drugiej strony batalia między Trumpem i Clinton dopiero się rozpoczyna i co trzeba zauważyć Trump poprawia swoje wyniki wśród wyborców. W ciągu miesiąca jego poparcie wśród republikanów wzrosło z 63% do 74%, zaś wśród wyborców niezależnych wzrosło z 31% do 39%. Wiele pracy czeka Trumpa, aby ocieplić swój wizerunek wśród niezależnych, negatywnie widzi go tu aż 57%, negatywnie widzi go też 64% kobiet i aż 74% nie-białych wyborców. Trump liczy jednak na sympatie związków zawodowych (zwykle popierających Partię Demokratyczną), których członkowie tracą na umowach o wolnym handlu, wywozie kapitału i miejsc pracy do innych krajów.
Clinton jako kandydat związany z administracją Obamy zapewne skorzysta, bądź straci w zależności od oceny działań Obamy. Na dzisiaj tylko 28% badanych uważa, że kraj jest na dobrej drodze, zaś 66% - że na złej. Sama Clinton ma niskie notowania pozytywne: 42% w porównaniu do negatywnych, aż 54%. Na korzyść Clinton jednak przemawiają zmiany demograficzne i wzrastający procent etnicznych mniejszości tradycyjnie będących klientami Partii Demokratycznej.
Wydający własne pieniądze na dotychczasową kampanię Trump, jawił się czysty jak łza rozczarowania jego pobitych konkurentów. Jednak im bliżej do mety tym sprawy wyglądają paskudniej. Niedawno drwiący Donald wytykał sen. Cruzowi, że jego żona pracuje dla Goldman Sachs, dzisiaj śpiewa już inaczej. Właśnie wyszło na jaw, że Trump powierzył prowadzenie finansów swojej kampanii prezydenckiej Stevenowi Mnuchinowi, wybitnej hienie z Wall Street, który przez 17 lat pracował właśnie dla Goldman Sachs. Żeby było lepiej Mnuchin pracował również dla ultra lewackiego finansowego spekulanta i globalisty Georgea Sorosa, który w ustach wyborców republikańskich jest diabłem wcielonym i jak tu to wszystko pogodzić...
Na jesienną prezydencką kampanię potrzeba naprawdę wiele pieniędzy, zapowiada się ona na brudną i bardzo kosztowną. Dlatego Trump zaczyna mówić o zbieraniu pieniędzy, a z tym może być różnie. Dotąd Trump wydał na kampanię ok. $40 mln własnych pieniędzy, żeby go powstrzymać konkurenci wydali $75 mln (!).
Tradycyjni mega donatorzy nic nie mówią o wsparciu Trumpa podkreślając, że w tej kampanii skupią się na wspieraniu republikańskich kandydatów do Kongresu i Senatu. Zastanawiające stanowisko zajmują miliarderzy bracia Charles and David Koch, którzy hojnie pomagali przedtem finansować bunt Tea Party. Niedawno Charles Koch powiedział ABC News, że prawdopodobnie Clinton mogłaby być lepszym prezydentem niż Trump…
Partyjny establishment znalazł się naprawdę w kłopotach, czując na plecach oddech idącego jak burza Trumpa. Sen. Lindsey Graham z Karoliny Południowej:
“Jeżeli nominujemy Trumpa, przegramy i zasłużymy na tę porażkę”
Sen. Erick Erickson, wpływowy republikański aktywista zaangażowany w ruch przeciwko Trumpowi, po zwycięstwie Trumpa w Indianie i rezygnacji Cruza:
“Nie chcę gratulować Hillary Clinton dzisiejszego zwycięstwa w prezydenckich wyborach, ale ona właśnie wygrała”
Z niektórych kręgów establishmentu słychać głosy o zablokowaniu Trumpa przez wystawienie “niezależnego” kandydata. W ten sposób republikańscy przeciwnicy Trumpa nie musieliby bezpośrednio głosować na Clinton. Pada tu nazwisko senatora Toomey'a ze stanu Pennsylvania. Innym kandydatem mógłby być emerytowany generał James “Monster” Mattis. W takim rozdaniu wygrałaby Hillary Clinton, czyli dla republikańskiego establishmentu lepszy byłby diabeł już znany, od nieznanego…
Czy Trump wytrzyma zbliżające się brutalne uderzenia słynnej maszyny wyborczej Demokratów? O tym, następnym razem…