Z dziejów polskiej głupoty politycznej
Kryzys na Ukrainie jaskrawo objawił miałkość naszej elity i kreowanej przez nią polityki wschodniej. Cały establishment nieprzytomnie powtarza dziś słowa i gesty nijak mające się do interesów Polski, ale także interesów samych Ukraińców. Polska klasa polityczna i medialna powtarza stare błędy, które jak widać niczego jej nie nauczyły.
Błędy te w postaci obcesowych form zaangażowania się w wewnętrzny konflikt Ukraińców po stronie opozycji mogą skomplikować stosunki z państwem ukraińskim, bo najpewniej obecny obóz rządzący utrzyma władzę. Kadencja Janukowicza kończy się w 2015 r. Dopiero co osiągnięte ocieplenie w relacjach z ukraińskim prezydentem, który miał wszelkie powody, by nie ufać polskim politykom, po tym jak przez kilka lat był przez nich traktowany niczym parias, stoi pod znakiem zapytania.
Przeczytaj także:
Janusz Korwin-Mikke i Ruch Narodowy sceptyczni wobec zaangażowania na Ukrainie >>
NASZ WYWIAD. Jan Engelgard: Pole manewru Kijowa jest niewielkie >>
Nasze elity mówiące „rewolucji” i suflujące taki scenariusz demonstrantom na ulicach Kijowa najwyraźniej uwierzyły we własną propagandę. Można wątpić w to, aby obecne protesty miały odegrać taką samą rolę jak te sprzed dziewięciu laty. Dodajmy, że nawet „pomarańczowy” Majdan nie reprezentował, jak wówczas uwierzyli Polacy, wszystkich Ukraińców. Nieudolność polityczna liderów „pomarańczowej rewolucji”, na których tak jednostronnie przez lata stawialiśmy mocno skomplikowała nasze relację z Ukrainą błękitną, która rychło okazała się być większością.
Stare błędy
Dziś polscy politycy kopiują ówczesne błędy i to w sytuacji, gdy demonstracje mają jak się wydaje mniejszy potencjał ilościowy i jakościowy a Janukowicz jest znacznie silniejszy niż w 2004 r. Oczywiście, niedzielne kilkaset tysięcy Ukraińców na „Euromajdanie” robi wrażenie, jednak poza weekendami w Kijowie protestuje zaledwie kilkaset osób. Choć próbują wśród nich brylować liderzy ukraińskiej opozycji wyraźnie widać, że nie mają nad tłumem takiej kontroli jaką miał niegdyś duet Juszczenko i Tymoszenko.
Protesty są chaotyczne, dochodzi do ostrych starć, w których niektórzy demonstranci są nie mniej brutalni niż milicja. W ciągu ostatnich dwóch dni użyli oni przeciw funkcjonariuszom szerokiego arsenału: kostek brukowych, pałek, ciężkich łańcuchów, rac, gazu drażniącego, a nawet buldożera którym usiłowano staranować milicyjny kordon. Funkcjonariusze przejęli nawet na Placu Niezależności pistolet na ostrą amunicję, całe szczęście właściciel nie zdecydował się na jego użycie.
Paradoksalnie brutalność demonstracji odstręcza od niej wielu Ukraińców. Doskonale rozumieją to zresztą liderzy opozycji. W sieci można obejrzeć nagranie jak Witalij Kliczko szarpie się z jednym z demonstrantów pod pałacem prezydenckim, którego uznał za prowokatora, jednak część zgromadzonego tłumu wygwizduje jego apel, aby protestować pokojowo i nie szturmować siedziby głowy państwa. Co prawda pałac prezydencki został uchroniony przez Berkut, za to urząd miejski został przez protestujących zajęty.
Trudno uznać protestujących za reprezentantów narodu, jest to przede wszystkim rebelia radykalnie nastawionej miejskiej młodzieży. Fakt, że polskie media piszące o „głosie narodu”, „rewolucji” czy nawet „insurekcji” (takiego kuriozalnego sformułowania użyła wczoraj „Gazeta Polska Codziennie”) i uznają właśnie uliczne zgromadzenia, nie zaś władze Ukrainy za partnera politycznego dla państwa polskiego wpisuje się w typową dla nich tendencję do budowania dychotomicznych, lecz politycznie absurdalnych narracji. To, że dokładnie w ten sposób mówi i chyba myśli duża część naszych polityków zakrawa już na zapisywanie kolejnego rozdziału „dziejów głupoty w Polsce”, że odwołam się do klasycznego sformułowania Aleksandra Bocheńskiego.
Realnie rzecz biorąc Partia Regionów nawet, jeśli dojdzie do przetasowań w jej ramach czy w rządzie, pozostanie u władzy. Choćby z tego względu, że reprezentuje rzeczywisty czynnik sprawczy ukraińskiej polityki czyli większość oligarchów.
Opozycji jak do tej pory nie udało się doprowadzić do takiej mobilizacji społecznej, która byłaby w stanie wywołać instytucjonalną rewolucję. A nie udało się to gdyż zabrakło tego o czym odwagę miał napisać tylko jeden z autorów emocjonujących się ulicznymi zaburzeniami na Ukrainie – zabrakło pieniędzy z zachodu.
Słusznie Jerzy Targalski podkreślił na łamach tej samej „Gazety Polskiej”, że „pomarańczowa rewolucja” udała się także dzięki idącemu w miliony dolarów wsparciu z zachodu udzielonego za pośrednictwem organizacji trzeciego sektora (mechanizm przetestowany wcześniej w czasie obalenia Slobodana Milosevicia w 2000 r.). Dziś nikt ani w USA, ani w Unii Europejskiej nie chce takich pieniędzy wyłożyć.
Prorosyjski Janukowicz?
Po drugie – sprawa bardziej zasadnicza i dotycząca jeszcze większych pieniędzy – żaden z polskich polityków nie chce zrozumieć, że w obliczu szantażu Rosji Janukowicz zachował się racjonalnie. Stowarzyszenie z UE na tych warunkach jakie zaproponował mu Berlin i Paryż okazało by się dla Ukrainy w obliczu blokady gospodarczej Moskwy katastrofalne w skutkach, o czym szerzej pisałem z moim tekście sprzed tygodnia [ http://prawy.pl/z-zagranicy2/4348-zrozumiec-ukraine ].
Jeśli dziś polscy politycy szukają winnego fiaska szczytu w Wilnie powinni wyrażać swoją dezaprobatę wobec Angeli Merkel i Francois Hollande’a bo to oni zdecydowali o takim jego wyniku nie chcąc przedstawić Ukraińcom realnych finansowych zachęt mogących poważnie zrekompensować paraliż jej ekonomicznych relacji z Rosją, nadal pozostającą kluczowym partnerem handlowym Ukrainy. Jak skomentował to wczoraj prof. Włodzimierz Marciniak z Polskiej Akademii Nauk „widać było po stronie zachodniej nurt, który działał wedle zasady: postawić takie warunki, by Ukraina ich nie przyjęła”.
Trzecią istotna kwestią jest pokutujące wśród naszych elit fałszywe przekonanie, że właśnie dochodzi do rozstrzygnięcia zero-jedynkowej gry o geopolityczną pozycję naszego wschodniego sąsiada. Tymczasem przy racjonalnym podejściu decyzja Janukowicza jawi się jako kolejny etap licytacji, którą prowadzi ukraiński prezydent pragnący uzyskać dla swojego państwa (a więc i dla swojej pozycji w kampanii prezydenckiej w 2015 r.) możliwie najlepszą pozycję. To, że w Wilnie nie podpisał on przedstawionej mu wersji umowy nie oznacza automatycznie, że za chwilę podpisze akcesję do Związku Celnego Rosji Białorusi i Kazachstanu.
Janukowicz udowodnił już, że zależy mu na niezależności Ukrainy wobec Moskwy. W przeciwieństwie do Julii Tymoszenko, która zaserwowała swojemu państwu rujnujący je kontrakt z Gazpromem, obecny prezydent twardo broni przed Rosjanami ukraińskich rurociągów, rewersował dostawy gazu ze Słowacji, Polski i Węgier, rozpoczął budowę gazoportu niedaleko Odessy, dołączył do azersko-tureckiego projektu Gazociągu Transanatolijskiego, który będzie funkcjonował poza jakąkolwiek rosyjską kontrolą. Na Ukrainie kwestia wydobycia gazu łupkowego jest bardziej zaawansowana niż w Polsce, postawiono także na rozwój produkcji gazu z węgla, którym to przedsięwzięciem zajął się syn prezydenta Ołeksandr.
Wiktor Janukowicz zrobił dla podmiotowości, a szczególnie bezpieczeństwa energetycznego Ukrainy, znacznie więcej niż jego poprzednicy, cały czas także podkreśla że integracja z zachodnimi strukturami pozostaje jego priorytetem. Jednocześnie jednak wysłał bardzo mocny sygnał, że nie jest to opcja bezwarunkowa. W tym kontekście dyskurs naszej głównej partii opozycyjnej, która ustami Ryszarda Czarneckiego określiła Janukowicza jako „ciągnącego Ukrainę w stronę Moskwy” uznać trzeba wprost za absurdalny.
Tym bardziej, że umowa stowarzyszeniowa, która ostatecznie nie została podpisana w Wilnie, nie mogła być żadną niewzruszoną kotwicą decydującą o geopolitycznym zaangażowaniu Ukrainy. Każdy kto usiłuje ją przedstawić w tych kategoriach fałszuje rzeczywistość. Podpisanie umowy stowarzyszeniowej nie będzie oznaczać automatycznego postępu w procesie eurointegracji Ukrainy. Jej przeciwnicy którzy są jednocześnie kluczowymi graczami UE – Niemcy i Francja zrobili wszystko aby umowa stowarzyszeniowa nie zawierała nawet cienia sugestii co do akcesyjnych szans naszego wschodniego sąsiada. Sprzeciwiły się nawet powtórzeniu w tekście umowy neutralnie brzmiących zapisów traktatowych o możliwości wstąpienia do Unii każdego demokratycznego państwa prawa.
Obecne odłożenie podpisania umowy stowarzyszeniowej oznacza po prostu kontynuowanie polityki „wielosektorowości”, jednak ze wskazaniem na zachód, tak jak robi to od 20 lat cała polityczna elita Ukrainy (z tym, że za Janukowicza zachodnie wskazanie było silniejsze).
Kompromitacja Kaczyńskiego
Kolejny fakt rzucający jak najgorsze światło na deklaracje i działania polskich polityków, szczególnie PiS i Jarosława Kaczyńskiego, który pozwolił sobie na nieodpowiedzialny rajd do Kijowa, to ich niezrozumienie, że przez swoją bezpardonową interwencję w wewnętrzne sprawy Ukrainy w istocie przyczyniają się do eskalacji konfliktu. Tymczasem wzmożenie radykalizmu opozycji, do czego może przyczynić się histeryczny ton w jakim wypowiadają się nasi politycy i media, z pewnością wpłynie na usztywnienie stanowiska władz w Kijowie.
Jak już wiadomo walka o władzę na Ukrainie może mieć dużo poważniejsze konsekwencje niż tylko utrata eksponowanego stanowiska. Słuchając radykalnych deklaracji opozycji i szczujących ich Polaków Janukowicz z pewnością wspomni na los Tymoszenko. Wątpliwe żeby skłoniło go to do ustępliwości. Tymczasem w przypadku przekroczenia pewnego poziomu eskalacji i represywności działań władz na ukraińskiego prezydenta z pewnością spadną gromy państw zachodnich za „łamanie zasad demokracji”.
Pierwsze takie pohukiwania już miały miejsce – w niedzielę, według informacji ambasadora USA w Kijowie, ostrzeżenie utrzymane w tym tonie miał formułować wobec Janukowicza w telefonicznej rozmowie amerykański sekretarz stanu John Kerry.
Ostatecznie więc to tego typu wybuch na rzecz którego tak gorliwie niecą ogień politycy PiS doprowadzi do izolacji ukraińskich władz i ich przesunięcia się w stronę Rosji. Prezydent Janukowicz wyraźnie chce uniknąć tego scenariusza, bo ostro potępił niedzielne brutalne rozgonienie manifestantów pod swoją kancelarią, a szef kijowskiej milicji Walerij Koriak podał się z tego powodu do dymisji.
Wobec tego wszystkiego trudno nie być zdecydowanie krytycznym wobec infantylnego i mającego luźny związek z rzeczywistością dyskursu uprawianego przez polskich polityków i polskie media w sprawie wydarzeń na Ukrainie. Trudno nie być zdecydowanie krytycznym wobec nieodpowiedzialnych i mogących mieć fatalne skutki działań tych pierwszych. Zbiorowa histeria opisująca sytuację tyleż prostackimi, co nieprawdziwymi kategoriami blokuje niemal zupełnie realną dyskusję o tym co dzieje się za naszą wschodnia granicą, a więc uniemożliwia nam ucieranie realnej polityki zagranicznej.
Znamienne, że zbiorowej histerii pobrzmiewającej echem niedowarzonego polskiego mesjanizmu uległ cały establishment od Adama Michnika i Donalda Tuska począwszy skończywszy na Jarosławie Kaczyńskim, note bene po raz pierwszy od niepamiętnych czasów chwalonym przez nadredaktora Gazety Wyborczej.
Tymczasem szczególne słowa krytyki należą się właśnie Kaczyńskiemu, jego kijowska eskapada, w perspektywie polityki państwowej mająca wszelkie cechy galopu przysłowiowego jeźdźca bez głowy, jak zauważyłem może zaciążyć negatywnie na sytuacji wewnętrznej Ukrainy, ale także naszych stosunkach międzypaństwowych.
Trzeba także podkreślić, że wystąpienie Kaczyńskiego na kijowskim Majdanie w towarzystwie Ołeha Tiahnyboka lidera szowinistycznej Swobody, pod czerwono-czarnym sztandarem UPA, pozdrawiającego zgromadzonych banderowskim okrzykiem „Herojam sława!” jest nie tylko polityczną, ale i moralną kompromitacją prezesa PiS.
Zachowanie to jest szokujące. ale jednak nie dziwi, wpisuje się bowiem w trwałą tendencję tego obozu politycznego popierania każdego kto deklaruje dostatecznie głośno nienawiść do Rosji, nawet jeśli prezentuje przy tym szowinistyczne nastawienie, także wobec miejscowych Polaków. W istocie jest to kolejny sygnał dla naszych rodaków na dawnych Kresach Wschodnich, po nawoływaniach ewentualnego ministra spraw zagranicznych z ramienia PiS Witolda Waszczykowskiego do ugody z Litwą, że nie mogą oni liczyć na wsparcie tej partii w obronie przed dyskryminacyjnymi praktykami w krajach zamieszkania.
Trudno zresztą jednoznacznie rozstrzygnąć czy działania Kaczyńskiego wynikały ze zinternalizowanej i utrwalonej wizji politycznej czy może były cyniczną grą obliczoną na zbijanie kapitału wyborczego w Polsce, gdzie opinia publiczna jest zawsze łasa na tego typu spektakle „walki o wolność waszą”. Bez względu na rzeczywiste przesłanki jego działania można uznać po prostu za szkodliwe tak dla Polski jak i Ukrainy.
Karol Kaźmierczak
Źródło: prawy.pl