Pierwszą zagraniczną wizytę nowy francuski prezydent złożył w Niemczech i – jak było do przewidzenia – wyszedł naprzeciw najskrytszym marzeniom i oczekiwaniom Naszej Złotej Pani – dzięki czemu można od dzisiaj mówić o strategicznym partnerstwie niemiecko-francuskim, które ma się realizować przede wszystkim w zakresie polityki zagranicznej i obronnej. Tak powiedziała Nasza Złota Pani i to się trzyma kupy.
Po roku 1990, a konkretnie - po podpisaniu 12 września 1990 roku w Moskwie traktatu dwa plus cztery, Niemcy odzyskały swobodę ruchów w Europie i stały się – do spółki zresztą z Francją – wyznawcami doktryny europeizacji Europy, która sprowadza się do delikatnego ale cierpliwego i metodycznego wypychania Stanów Zjednoczonych z Europy. Niemcy bowiem na skutek dwukrotnego wtrącenia się USA do polityki europejskiej przegrały dwie wojny, które mogły wygrać, więc nie życzą sobie obecność USA w polityce europejskiej, zwłaszcza na funkcji jej kierownika. Francja z kolei nie może Ameryce wybaczyć likwidacji jej imperium kolonialnego, a ponadto nie lubi Ameryki z tego również powodu, że ta dwukrotnie widziała Francję upokorzoną, w sytuacji bez majtek. Sytuację trochę komplikuje okoliczność, że Niemcy po 1990 roku nawróciły się na linię polityczną kanclerza Bismarcka, według której Niemcy zarządzają Europą w porozumieniu z Rosją. To nawrócenie zaowocowało proklamowaniem strategicznego partnerstwa niemiecko-rosyjskiego, które jak dotąd wytrzymuje dość dobrze rozmaite próby niszczące. Ale ta komplikacja stanowi dla Francji zachętę to przekonania Niemiec do symetrycznego partnerstwa – również z Francją, która w ten sposób liczy na zwiększenie swojej roli w europejskiej polityce, chociaż z praktyce może tylko przyczynić się do umocnienia niemieckiej hegemonii w „niemieckiej” części Europy.
Cóż bowiem ma oznaczać „zacieśnienie współpracy” w dziedzinie polityki zagranicznej? To, że w sprawach zagranicznych Unia Europejska nie będzie mogła zrobić niczego bez zgody Francji, ale także i przede wszystkim – bez zgody Niemiec. Jeszcze bardziej brzemienne w skutki może okazać się zacieśnienie współpracy w dziedzinie obronności. Jak wiadomo, po 1990 roku Niemcy wielokrotnie wypuszczały balony próbne, o potrzebie utworzenia europejskich sił zbrojnych niezależnych od NATO, ale za każdym razem spotykały się ze stanowczym amerykańskim „niet”. Amerykanie bowiem wiedzą, że te europejskie siły zbrojne, to tylko pseudonim wyprowadzenia Bundeswehry spod amerykańskiej kurateli. Kiedy bowiem USA w roku 1954 zgodziły się na remilitaryzację Niemiec, to znaczy – kiedy pozwoliły Niemcom na posiadanie armii, to nie mając pewności czy Hitler nie zmartwychwstanie, kiedy w roku 1955 Bundeswehra została utworzona – wmontowały ją w całości w struktury NATO, poprzez które zachowują nad nią kontrolę. Utworzenie europejskich sił zbrojnych niezależnych od NATO ten nadzór by zlikwidowało, usuwając w ten sposób jeszcze jeden skutek wojny przegranej przez Adolfa Hitlera. W dodatku utworzenie europejskich sił zbrojnych otwierałoby Niemcom drogę do położenia palca na atomowym cynglu francuskiego arsenału atomowego, do stworzenia którego Niemcy pośrednio się przyczyniły, w ramach wspólnej polityki rolnej i innych przedsięwzięć wspierając francuską gospodarkę, by nie załamała się pod ciężarem nuklearnych zbrojeń. Wreszcie utworzenie europejskich sił zbrojnych znacznie zwiększy możliwość organów UE do wywierania presji na nieposłuszne bantustany, dzięki czemu łatwiej będzie przywrócić po Brexicie pruską dyscyplinę.
Stanisław Michalkiewicz