Deputowani do Parlamentu Europejskiego postanowili „odpowiedzieć na rosnące niezadowolenie opinii publicznej z powodu fałszywych informacji oraz zawierających nielegalne treści”.
I nie chodzi tu wcale o walkę z kłamstwami szerzonymi przez demoliberalne media, czy też z pornografią, ale o treści, „które mogą prowadzić do dyskryminacji, niesprawiedliwych praktyk czy naruszeń prywatności”.
Jednym ze sposobów na osiągnięcie tego celu ma być – według eurodeputowanej Henny Virkkunen zauważenie wartości serwisów internetowych i wzrostu zapotrzebowania na nie. - Musimy promować rozwój serwisów internetowych w Europie i wzmocnić zdolność europejskich platform do rozwoju i sprostania globalnej konkurencji – przekonywała. Wszystko to brzmi pięknie, a diabeł jak zwykle tkwi w szczegółach. Otóż eurodeputowani postulują, aby internetowe serwisy informacyjne nie tylko ponosiły odpowiedzialność za przekazywane treści (co w zdrowych warunkach byłoby zupełnie zrozumiałe), ale... dokonywały cenzury tak, aby do sieci nie trafiły żadne treści, które mogłyby zostać uznane za dyskryminacyjne.
Eurodeputowani wezwali zatem Komisję Europejską, aby ta m.in.:
- zbadała możliwe błędy i nadużycia w algorytmach, które mogą prowadzić do dyskryminacji, niesprawiedliwych praktyk, czy naruszenia prywatności, przy czym nie zdefiniowano pojęcia tych dwóch ostatnich, co oznacza, że pod te słowa można podciągnąć dosłownie wszystko;
- wprowadziła wytyczne dla platform internetowych co do ich powinności i stopnia odpowiedzialności;
- przeanalizowała, czy nie potrzeba dalszej legislacji w celu ograniczenia rozpowszechniania fałszywych informacji, przy czym nie do końca wiadomo, kto miałby orzekać, czy dana informacja jest prawdziwa, czy fałszywa i na jakich zasadach takie orzekanie miałoby się odbywać, co pozwala domniemywać, że chodzi po prostu o założenie kagańca ocalałym wolnym mediom.
Źródło: EUbusiness