Reprezentujący pierwszą prezes Sądu Najwyższego podczas procedowania w Senacie ustawy o Sądzie Najwyższym sędzia Stanisław Zabłocki dosłownie stawał na głowie, żeby wybronić sędzię Małgorzatę Gersdorf oraz innych sędziów o komunistycznej proweniencji przed dekomunizacją sądownictwa.
- Ja wiem, że nie jest najlepszą metodą odwoływać się do własnych przykładów, ale czasem są takie momenty, że trzeba coś powiedzieć. Przez cały okres stanu wojennego do kwietnia 1991 r. byłem adwokatem, broniłem ludzi, również tych, którzy byli opresjonowani przez władzę czasów słusznie minionych – wyliczał, a przecież funkcję adwokata w okresie komunistycznym pełnili ludzie, którzy byli lojalni wobec systemu.
- Dzisiaj, zgodnie z uzasadnieniem tego projektu mam odchodzić jako złóg komunistyczny, jako czerwona pajęczyna – jęczał Zabłocki w Senacie.
- Takich osób jak ja jest więcej w Sądzie Najwyższym. Są adwokaci, radcowie prawni. Są też młodzi ludzie, którzy pierwsze nominacje sędziowskie otrzymywali po demokratycznym przełomie. To uzasadnienie tego projektu ich też dotyczy? - pytał, jakby był nieświadom, z jakiego klucza następował dobór kadry sędziowskiej, a przynajmniej znacznej jej większości. - Bardzo ciężko mi się z tym pogodzić. Nie mogę się z tym pogodzić – mówił.
- Wyłoniony w tym trybie Sąd Najwyższy to jest już inny Sąd Najwyższy niż jest ufundowany w naszej Konstytucji – ubolewał nad odcięciem sądownictwa od spuścizny postPRL. - Mnie nie chodzi o to, że to może być sąd bez pani prof. Gersdorf, bez sędziego Zabłockiego, bez sędziego Laskowskiego – przekonywał. Usiłował ponadto wmówić zgromadzonym w Senacie, że wcale nie walczy „o stołki”, ale o instytucję Sądu Najwyższego i użył do tego chyba wszystkie znane sobie chwyty retoryczne.