Wenezuela: rozmowy prezydenta z opozycją
Liczba ofiar zamieszek w Wenezueli sięgnęła już 41. Ten tragiczny wymiar przywiódł do stołu rozmów prezydenta Maduro i niektórych polityków opozycji. Niestety nie zanosi się na to aby wczorajsze spotkanie miało cokolwiek zmienić, przynajmniej jeśli chodzi o sytuację na ulicach.
W czwartek, gdy wenezuelscy politycy siadali twarzą w twarz w prezydenckim pałacu Miraflores zginęła czterdziesta pierwsza ofiara trwających od lutego zamieszek – to policjant zastrzelony w Barquisimeto – mieście na północnym-zachodzie kraju. Poza 41 ofiarami śmiertelnymi jest około 650 hospitalizowanych i około 2000 aresztowanych.
Protesty grup studentów szybko przerodziły się krwawe zajścia, najbardziej tragiczne od 25 lat, w których ani służby bezpieczeństwa ani demonstranci nie oszczędzają siebie nawzajem. Jest smutnym paradoksem, że tak ostre starcia rozpoczęły się niemal dokładnie ćwierć wieku po hekatombie, jaką na ulicach Caracas zgotowały Wenezuelczykom ówczesne liberalne władze. 455 ofiar owego „El Caracazo” to korzenie „boliwariańskiej rewolucji” przeprowadzonej potem przez Hugo Chaveza. Dziś jego następca sam musi bronić się przed ulicą.
Rewolucja boliwariańska zawsze miała w Wenezueli opozycję, jednak charyzma Chaveza, jego autentyczny dar komunikacji z obywatelami a przede wszystkim sukcesy jego polityki społecznej, dawały mu i jego polityce mocną legitymację. Chavez wygrywał kolejne wybory i referenda.
Więcej o tym: TUTAJ
Na nieszczęście dla Wenezueli sprzeczności ekonomiczne wybuchły kryzysem wkrótce po jego śmierci w marcu 2013 r. Maduro zaś nie okazał się politykiem formatu porównywalnego do wieloletniego prezydenta. Pokazały to już wybory prezydenckie z kwietnia zeszłego roku, w których Maduro pokonał kandydata opozycji Henrique Caprilesa przewagą niecałych dwóch procent oddanych głosów i to mimo namaszczenia jakiego przed śmiercią udzielił mu sam Chavez.
Na gwałtowny charakter protestów Maduro zareagował siłą. Wczoraj próbował niuansować swoją strategię doprowadzając do spotkania z częścią polityków opozycji. Spotkanie jednak ujawniło brak płaszczyzny dialogu między dwiema stronami ale także postawiło pytanie o reprezentatywność polityków opozycyjnych.
Nie będzie paktu – będzie debata
Spotkanie rozpoczęło się wczoraj o godzinie 17 czasu miejscowego a prezydent Maduro był jego gospodarzem. Brało w nim udział 11 przedstawicieli strony rządowej i 11 polityków opozycyjnych. Na żywo transmitowała je państwowa telewizja. Z jednej strony można zrozumieć prezydenta, że chciał w ten sposób zapewnić sobie bezpośrednią komunikację swojego stanowiska bez nieszczerego pośrednictwa politycznych przeciwników i wspierających ich jednoznacznie potężnych mediów prywatnych. Z drugiej można byłoby być pewnym, iż obecność telewizyjnych kamer skutecznie podgrzeje atmosferę rozmów.
„Nie będzie żadnego paktu. Jest debata, jest dialog, a to co innego” gromko deklamował prezydent. Nie omieszkał wysunąć starego i, biorąc pod uwagę najnowszą historię Wenezueli, nie całkiem bezpodstawnego oskarżenia o korzystanie przez opozycję ze wsparcia Stanów Zjednoczonych. Jednocześnie deklarował jednak „Będziemy słuchać cierpliwie, z respektem i tolerancją dla naszych rodaków z opozycji”. Nie wykazał przy tym elastyczności w kwestiach polityki społeczno-gospodarczej, jak stwierdził „byłbym zdrajcą, gdybym poddał pod negocjacje zdobycze rewolucji”. Deklarował, że szykuje dla opozycji „miłą niespodziankę” aczkolwiek nie ujawnił na czym by miała ona polegać.
Liderzy opozycji również nie wysunęli żadnych konkretnych postulatów i dróg wyjścia z trudnej sytuacji poza żonglowaniem frazesami, iż „rząd musi przejrzeć na oczy”. Opozycyjny polityk Ramon Guillermo Aveledo zaznaczył tylko, że „przemoc musi zostać wykorzeniona”. Istotnym było natomiast to, że pierwszy raz w bezpośrednich rozmowach z Maduro uczestniczył jego ubiegłoroczny, wyborczy rywal Enrique Capriles.
W roli mediatorów rozmów wystąpili ministrowie spraw zagranicznych Unii Narodów Południowoamerykńskich (UNASUR). Obie strony wenezuelskiego konfliktu wystąpiły też o mediację do Watykanu. Co prawda wysłannik Ojca Świętego jeszcze nie zdążył przybyć, jednak na spotkaniu odczytano list papieża Franciszka wzywający je do umiarkowania i dążenia do deeskalacji sytuacji.
Umiarkowany skutek rozmów zwiastuje nie tylko jego przebieg. Znacznie groźniejszy jest fakt zmniejszającej się reprezentatywności polityków opozycyjnych. Po pierwsze nie wszyscy z nich uczestniczyli w czwartkowym spotkaniu. Nie było między innymi Leopoldo Lopeza – radykalnego oponenta władz, którego aresztowanie, za „podżeganie do przemocy”, eskalowało lutowe zamieszki.
Chaotyczny ruch pretestacyjny
Najgorsze jest właściwie to, że ruch protestacyjny przybrał całkowicie chaotyczny i skrajny charakter. Wybuchowa mieszanka studentów i młodzieży z biednych dzielnic nie uważa opozycyjnych polityków, debatujących wczoraj w pałacu prezydenckim za swoich reprezentantów, a tym bardziej liderów. Zresztą potwierdzają to sondaże opinii publicznej, które wykazują nieodmiennie spadek zaufania tak do prezydenta jak i polityków opozycji.
Opozycyjne partie polityczne nie mają żadnej kontroli nad demonstrującymi tłumami, a te „nie są w nastroju do negocjacji” jak stwierdziła relacjonująca wydarzenia dla telewizji Al-Dżazira Mariana Sanchez. Wedle relacji jej i innych mediów, protestujący bezkompromisowo stawiają postulat natychmiastowego ustąpienia prezydenta Maduro, o czym głośno krzyczeli na ulicach stolicy w czasie trwania rozmów w prezydenckim pałacu.
Tymczasem Maduro odpowiedział na to niedawno na olbrzymim wiecu swoich zwolenników w Caracas. Zadeklarował, iż jest gotowy poddać swoją osobę pod ocenę narodu, ale zgodnie z prawem, a to w Wenezueli dopuszcza rozpisanie referendum w sprawie pozostania prezydenta na swoim stanowisku w przyszłym roku, po zebraniu miliona podpisów poparcia dla takiej petycji. Właśnie to zaproponował protestującym Maduro. Dodajmy, że równo dziesięć lat temu opozycja próbowała już użyć takiego referendum dla przerwania kadencji Chaveza i przegrała.
Sytuacja w Wenezueli jest więc bardzo problematyczna. Nawet gdyby Maduro byłby gotowy do ustępstw i nawet gdyby opozycyjni politycy wyszli mu naprzeciw, co wydaje się bardzo mało prawdopodobne, to nikt z polityków nie ma już chyba wpływu na uliczny ruch protestacyjny. Skoro politycy opozycyjni nie są przezeń uznawani za reprezentację, nie ma żadnych kanałów komunikacji.
Choć Maduro utracił kontakt z tę częścią ludności, która zaangażowała się w uliczne wystąpienia, jednocześnie ciągle może liczyć na uwidaczniane na wiecach poparcie sporej grupy obywateli. A ponieważ ruch protestacyjny ucieka się do przemocy nie chcąc, czy nawet nie mogąc, ze względu na swój niesformalizowany charakter i brak kierowniczego centrum, formułować agendy realnych celów politycznych, prezydent może poczuć się w prawach by jednak rozprawić się z nim siłowo.
Karol Kaźmierczak
© WSZYSTKIE PRAWA DO TEKSTU ZASTRZEŻONE. Możesz udostępniać tekst w serwisach społecznościowych, ale zabronione jest kopiowanie tekstu w części lub całości przez inne redakcje i serwisy internetowe bez zgody redakcji pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.
Źródło: prawy.pl