Nie ma dnia, aby politycy nie zrobili dziennikarzom i wyborcom wrzutki medialnej i wody z mózgu. Histeria, jaką wywołała sprawa prof. Michała Królikowskiego jest tego najnowszym przykładem.
I jak zwykle natychmiast wyłaniają się dwa obozy. Jedni go bronią, starając się wykazać, że stał się kozłem ofiarnym w ramach dintojry, jaką przyszykował bezwzględny Zbigniew Ziobro, boksujący się o zapisy w ustawach sądowych z prezydentem Dudą, którego Królikowski był w sprawach tych ustaw jednym z konsultantów. Inni napiętnują, że wmanipulował prezydenta w nieczystą sytuację, nie przyznając się mu od razu, że od 2015 roku – jeszcze za czasów Andrzeja Seremeta - jest obiektem zainteresowania prokuratury w śledztwie w sprawie domniemanych wyłudzeń podatku VAT z powodu pieniężnego depozytu, który jako adwokat przyjął od swojego klienta na poczet zabezpieczenia ewentualnych kosztów procesowych.
Chodzi o sumę miliona złotych, złożoną na wydzielonym koncie.
Sam Królikowski stwierdził, że jest w tej sprawie - rozdmuchanej do rangi afery - tylko pionkiem, bo przecież celowano w prezydenta, by go osłabić i pokazać opinii publicznej, jakich to szemranych, uwikłanych w mafię VAT-owską, ma konsultantów. A przy okazji pokazać publice, że ustawy o KRS i Sądzie Najwyższym, które prezydent Andrzej Duda ma przedstawić w poniedziałek 25 września, są skażone niczym napromieniowany Czarnobyl.
Tak czy owak, sprawa Królikowskiego wystrzeliła medialnie na parę dni przed ogłoszeniem prezydenckich projektów, a apogeum jazgotu miało miejsce w dniu, w którym Jarosław Kaczyński odbył w sprawach tych ustaw spotkanie z Andrzejem Dudą w Belwederze, przedstawiając, jak to nazwał rzecznik prezydenta, postulaty PiS.
Jak PiS może stawiać postulaty prezydentowi RP, wybranemu przez naród w wolnych, powszechnych wyborach, nie mam pojęcia. Może najwyżej prosić, przekonywać i przedstawiać racje, bo – jak na razie - w Belwederze zasiada jeszcze Andrzej Duda, a nie Jarosław Kaczyński, choć niektórzy zwą go Naczelnikiem. Czy rzecznik prezydenta użył określenia „postulaty” celowo, chcąc pokazać presję PiS? W grze o tak wysoka stawkę w polityce nie ma przypadkowości. Gdy przez Pałacem Prezydenckim znów ze świeczkami ustawili się ”totalni”, wyczekujący na bliskie ich sercu i „jedynie słuszne” projekty ustaw, tym bardziej jest to dla nich sygnał, że PiS mocno naciska na Prezydenta. Można było przeczytać nawet komentarze, że PiS przyłożył Dudzie pistolet do głowy.
Królikowski podpadł PiS, gdy jakiś czas temu skrytykował w mediach niektóre ustawowe zapisy „ziobrystów”, wykazując z czym konkretnie się nie zgadza i dlaczego, jego zdaniem, niektóre z nich są niezgodne z konstytucją. I choć skrytykował merytorycznie, nikt ze strony autorów ustaw nie podjął z tym polemiki. Było jednak do przewidzenia, że prędzej czy później nadgorliwe i usłużne PiS –owskie zaplecze dobierze mu się do skóry, szukając haka.
I znaleźli. Choć wśród prawników nie ma dotąd zgody, czy pieniężny depozyt klienta na podstawie formuły umowy cywilno-prawnej na poczet późniejszych ewentualnych kosztów sądowych i ekspertyz biegłych, to na adwokata, który podjął się bronić domniemanych „mafiosów” to w ogóle może być hak. Spece od prawa biorą się za łby, sprzeczają ile wlezie, mądrzą, oczywiście politycznie, a Polak-szarak nie może wyważyć, kto w tym sporze ma rację. I pewnie nie chodzi o to, kto ma rację, choć wszyscy gardłują ze śmiertelną powagą.
I w ogóle ze sprawą Królikowskiego odstawiany jest cyrk. On sam stwierdził, że "jest pełnomocnikiem klienta i broni go zajadle tak, żeby jego pozycja była jak najlepsza". W końcu taka jest rola adwokata. Brzmi to trochę dziwnie, bo z jednej strony informuje, że jest pełnomocnikiem klienta, a nie obrońcą, z drugiej - że broni klienta. Z kolei Prokuratura Krajowa informuje, że klient Królikowskiego jest…świadkiem. Zapewne jednak świadkiem na tyle wylęknionym, że na wypadek, gdyby został aresztowany, zdeponował milion u swojego mecenasa na koszta obrony i ewentualnej kaucji.
Zdaniem Królikowskiego taki depozyt to normalna procedura w sytuacji poczucia zagrożenia klienta, dopuszczalna prawem.
O to, czy dopuszczalna też toczą się boje. Bo na przykład prokurator Bogdan Święczkowski mówi, że "instytucja depozytu adwokackiego nie jest znana polskiemu porządkowi prawnemu, ale często wykorzystywana przez mecenasów". No, to ciekawostka przyrodnicza!!!
Ale wiadomo, to co nie jest zabronione jest dozwolone. A adwokaci, którzy nie są przecież jako obywatele pozbawieni możliwości zawierania z klientami umów cywilno-prawnych, korzystają z umów depozytowych. Zasady rozporządzania adwokackim depozytem określa regulamin wykonywania zawodu adwokata.
O co więc cała zadyma? Na przykład o to, że być może klient Królikowskiego zdeponowany milion złotych zdobył z przestępstwa, a jeśli by tak było, Królikowski nie powinien zawiązywać z nim umowy, bo grozi mu kara. Ale jego klient nie ma przecież jeszcze udowodnionej winy. Tymczasem Prokurator Krajowy spekuluje nawet, że Królikowski „część środków z depozytu mógł przekazać na swoje cele prywatne”. Jednak „mógł przekazać”, a „przekazał” to wielka różnica. Takie słowa w ustach Bogdana Święczkowskiego zwalają z nóg i pachną sowieckimi metodami.
Bo oto mamy sytuację jak z kawału w czasów PRL o tym, jak to na Placu Czerwonym skradziono rowery. Milicja złapała „sprawcę”, ale złapany nie przyznawał się do winy, twierdząc, że to właśnie jemu skradziono rower. Na to milicjant: - czy on ukradł, czy jemu ukradli, nieważne. Znaczy się, że był zamieszany...
Śmierdzi to wszystko okropnie. Królikowski, człowiek od Jarosława Gowina - wówczas ministra sprawiedliwości w rządzie PO-PSL – był jego zastępcą, a później do 2014 roku także wiceministrem, gdy resortowi szefował Cezary Grabarczyk, z którym Królikowski nie znalazł porozumienia w kwestii reformy prawa karnego, więc panowie się rozstali.
Przez ludzi PO i SLD Królikowski nie był lubiany, głównie dlatego, że jako wiceminister nie krył swojego katolicyzmu, twierdził, że konstytucyjna zasada neutralności światopoglądowej "nie narzuca wizji" państwa świeckiego. Jest świeckim zakonnikiem, oblatem benedyktyńskim. Zawsze był krytycznie nastawiony do aborcji i in vitro, trzymał stronę prof. Chazana czołganego i odsądzanego od czci i wiary, gdy jako dyrektor Szpitala Świętej Rodziny odmówił zabicia dziecka, choć było wiadomo, że płód jest ciężko uszkodzony.
Osoba Królikowskiego w rządzie PO-PSL była dla lewaków z PO i SLD nie do przyjęcia. Przecież w tym samym czasie na ulicach Warszawy wisiały tryumfalne bilboardy z informacjami, ile to dzieci urodziło się dzięki „Bartkowi” (czytaj Arłukowiczowi), który jako minister zdrowia łożył na zabiegi in vitro. Nikt nie histeryzował wtedy z powodu afery bilboardowej, a swoją drogą, warto się dziś przyjrzeć, kto „Bartkowi” robił wtedy taki pijar, czyżby kliniki zarabiające na in vitro?
Królikowski podpadł jeszcze bardziej wywiadem-rzeką z abp. Henrykiem Hoserem, publikując książkę „Bóg jest większy”.
Czy jego katolicyzm może być argumentem na to, że jako adwokat i człowiek nie zbłądził? Oczywiście, że nie. W Polsce jednak istnieje domniemanie niewinności do czasu udowodnienia winy, dlatego to co się dzieje niepokoi.
Alicja Dołowska