Pan minister za mało zarabia

0
0
0
/

Nie o to chodzi, że zazdroszczę tym, którzy zarabiają więcej. Niech mają! Wszystko zależy od układów, wykształcenia, umiejętności i doświadczenia pracownika, a w warunkach rynkowych także od tego, czy należy on do grupy zawodów deficytowych, o których przedstawicieli pracodawcy dosłownie się zabijają. Taką zdecydowanie deficytowa grupą są dziś w Polsce lekarze, bo ich na tysiąc mieszkańców przypada u nas najmniej w Europie i z tym jest bieda. Ale ministrowie, sekretarze stanu? To politycy. Ich miejsce w strukturach partii i władzy zależy od wpływów. Podobnie jak wynagrodzenia. Choć mówi się, że PiS ma krótką ławkę, można - jeśli się dobrze rozejrzeć - mieć ich na pęczki, bo mądrych i wykształconych ludzi w Polsce nie brakuje. Problem w tym, że dobiera się ich do rządu z klucza politycznego za zasługi dla partii. W tej materii od czasów komuny nic się nie zmieniło. Tak jest zresztą również za granicą, o czym świadczą ostatnie ustawki ministrów przyszłego koalicyjnego rządu w Niemczech. Nie wspominając już o Francji, gdzie władza wykonawcza naszpikowana jest wyłącznie ludźmi Macrona. O tym, że ministrowie mają służyć przede wszystkim społeczeństwu, zapominają oni szybko po nominacji, chociaż przez cały czas gęby mają pełne frazesów o służbie publicznej. Prawo i Sprawiedliwość szło do wyborów jako partia ideowa, która obiecywała wyrównywanie rachunków krzywd, jakich Polacy doznali w okresie złodziejskiej transformacji, zadeklarowano też bardziej sprawiedliwie dzielić wypracowywany wspólnie dochód narodowy. Zjednoczona Prawica propagandowo stara się to robić i nawet widać tego pierwsze efekty, takie jak wstępne rozliczenia warszawskiej czy krakowskiej afery reprywatyzacyjnej, a ostatnio zatrzymanie kilku osób, uwikłanych w skandaliczną prywatyzację „Ciechu”. Dobieranie się do skóry rozdającym karty w aferze Amber Gold wciąż jeszcze jest w toku, z niedającym, się przewidzieć końcowym rezultatem. Ludzie ze Zjednoczonej Prawicy poszli do rządu nie tylko dla idei, również dla kasy. Nie wspomnę o wynagrodzeniach „misiewiczów”, samych swoich w radach nadzorczych i gdzie tylko się da. Pierwszym niepokojącym sygnałem był wniosek grupy posłów PiS- u zaraz na początku kadencji Sejmu o zwiększenie ich uposażeń. Pod wnioskiem podpisali się m.in. prof. Pawłowicz, Lichocka, Cymański i prof. Hrynkiewicz - osoby „wrażliwe społecznie”. To był pierwszy szok, ale i ostra reakcja opinii publicznej, oburzonej, że jeszcze nie zdążyli się wykazać a już chcą więcej kasy. Gdyby nie zdecydowane STOP Jarosława Kaczyńskiego, kompromitacja byłaby większa. Potem zaczęły nadchodzić informacje o sowitych nagrodach, jakie władza zaczęła przyznawać samej sobie za to, co robi w ramach własnych kompetencji. Szokiem była wysokość nagród, jakie była premier Beata Szydło przyznała na odchodne nie tylko „swoim” ludziom, ale i samej sobie. W zeszłym oku ministrowie jej gabinetu otrzymali od 65 do 82 tys. zł premii. Mity o „służbie” publicznej dla idei się rozwiały, społeczeństwo pod podszewką idei zobaczyło wielkie pieniądze. Było to tym bardziej przykre, że przecież nowe i świetnie płatne stanowisko dla Szydło w rządzie zostało przygotowane przed jej dymisją, choć co do tego, czy ono jest rzeczywiście potrzebne zarówno zwykli Polacy jak i eksperci od zarządzania mają wątpliwości. Podobnie jak do ekstra stanowiska ds. uchodźców, przygotowanego dla spuszczonej przez Morawieckiego z funkcji wiceministra Beaty Kempy. Minister Jan Szyszko też jakoby odszedł, a jednak został. Za PiS administracja wciąż puchnie. Nie ma co ukrywać, że to mnożenie bytów dla swoich przy rządzie nawet miłośnicy PiS odebrali z oburzeniem, bo przecież ludzie ci nie zostaliby bezrobotni, ponieważ mogli wrócić do ław poselskich. Ostatnie nagrody przyznane podwładnym przez Mateusza Morawieckiego, który przecież dopiero od niedawna jest premierem, też zwalają z nóg, dokładając paliwa krytykom. A wypowiedź ministra środowiska Henryka Kowalczyka w Radiu Zet brzmi wręcz rozweselająco. - Faktycznie jest tak, że ministrowie zarabiają bardzo mało. A szczególnie podsekretarze stanu, ja cały czas się o tę grupę upominam – przyznał z rozbrajającą szczerością. Z upublicznionego wykazu "nagród dla poszczególnych ministrów" wynika, że najwyższe nagrody - oprócz podstawowego wynagrodzenia – dostał ówczesny szef MSWiA Mariusz Błaszczak: ponad 82 tys. zł brutto, co miesięcznie daje nagrodę w wysokości ok. 6840 zł. Najniższe nagrody dla ministrów w skali roku wyniosły 65 100 zł, zatem niemal 5,5 tys. zł miesięcznie. Dlaczego argumenty ministra Kowalczyka są dla mnie bulwersujące? Otóż stwierdził on, że skoro pracownik w zakładzie otrzymuje za godziny nadliczbowe dodatkową płacę, to on pracując średnio po 14 godzin dziennie zarobił na dodatkowa zapłatę w ramach godzin nadliczbowych. Przypominam panu Kowalczykowi, że to taka robota, a w Polsce nie ma przymusu bycia ministrem. To przywilej. I przypominam, że nienormatywny czas pracy mają nie tylko niektórzy urzędnicy, lecz choćby dziennikarze, których nikt nie pyta ile godzin zdobywali materiały do artykułu i ile czasu poświęcili na jego napisanie. Liczy się produkt. Też taka robota i to za nieporównywalne mniejsze pieniądze. Minister pomylił role. Jeśli obejmując urząd spodziewał się pracy od 8 do 16, a za resztę czasu zapłaty za nadgodziny, nie powinien być ministrem. Jako absolwent Wydziału Matematyki Uniwersytetu Warszawskiego może wrócić do uprawianego po studiach przez 11 lat zawodu nauczyciela i niższej zapłaty, a wówczas jego czas pracy będzie regulowało pensum i Karta Nauczyciela. Z zawodu nauczyciela Kowalczyk jednak zrezygnował odkąd związał się z polityką i dzięki niej zaczął zarabiać krocie. Panie ministrze, pan się kompromituje. Alicja Dołowska

Źródło: prawy.pl

Sonda
Wczytywanie sondy...
Polecane
Wczytywanie komentarzy...
Przejdź na stronę główną