Odpowiedzialność tu i teraz
W majowych eurowyborach cztery partie prawicowe – Kongres Nowej Prawicy, Solidarna Polska, Polska Razem i Ruch Narodowy - zdobyły niespełna 16 proc. głosów. Dominujące na prawo od centrum Prawo i Sprawiedliwość, z tylko dwukrotnie wyższym rezultatem znalazło się w defensywie. Po siedmiu miesiącach okazało się, że to jednak Jarosław Kaczyński i jego stronnictwo mogą z większym optymizmem patrzeć w przyszłość.
Na fali eurowyborczego sukcesu i umiejętnego uplasowania się między realistami a romantykami w sporze o Rosję i Ukrainę, Kongresowi Nowej Prawicy udało się w okresie wakacyjnym dotknąć w sondażowych słupkach wyniku dwucyfrowego. Wiele wskazywało na to, że to właśnie Janusz Korwin-Mikke zagospodaruje całą przestrzeń na prawo od formacji Jarosława Kaczyńskiego. Pomysłu na szybkie wyjście z powyborczej traumy nie było widać ani w Solidarnej Polsce, Polsce Razem, czy Ruchu Narodowym.
Tymczasem zamiast pójścia za przysłowiowym ciosem KNP, a przede wszystkim jego lider, przeszli na pozycje pasywne, najwyraźniej zachłyśnięci największym od 1991 roku sukcesem wyborczym i zajęci organizacją swojego zaplecza eksperckiego w PE. Na efekty spuszczenia z tonu nie trzeba było długo czekać. Sondażowy wrzesień i październik pokazały, że niedopieszczany, mniej twardy a co za tym idzie labilny elektorat, może spowodować kłopoty z przeforsowaniem progu pięciu procent. W tym samym czasie swoją partię rozegrało Prawo i Sprawiedliwość.
W drugim podejściu zdołało przeciągnąć na swoją stronę, a w zasadzie wchłonąć i ubezwłasnowolnić polityków Solidarnej Polski i Polski Razem. Dało to co prawda tylko krótkotrwały efekt sondażowy z podejściem do poziomu 40 proc. Ale ruch zjednoczeniowy miał służyć w zamierzeniach liderów PiS nie rozszerzeniu bazy wyborczej dla nowej koalicji, a przede wszystkim uniemożliwieniu budowy prawicowego bloku konkurencyjnego względem partii Kaczyńskiego. W sytuacji w której wielu działaczy i sympatyków KNP, RN, czy Polski Razem zdało sobie po eurowyborach sprawę, że łączy ich sporo kwestiach programowych oraz co najważniejsze niechętny stosunek do określającego się mianem obozu patriotycznego, a w gruncie rzeczy etatystycznego, czy wręcz socjalistycznego - PiS.
To mogło zaowocować wspólnymi listami do sejmików, jednym kandydatem w wyborach prezydenckich i jedną listą o Sejmu. By dać podstawę do budowy koalicji środowisk na prawo od PiS. Taki scenariusz był jednak nie w głowie liderom wymienionych formacji. Jarosław Gowin i Zbigniew Ziobro zadowolili się pół-niewolnictwem u Kaczyńskiego, poświęcając na ołtarzu wielu swoich działaczy w terenie, zagryzionych przez wściekły na pomysł scalenia wokół PiS aparat tej partii. W KNP zaczęła się bratobójcza walka między koteriami, skutkująca prawnymi niejasnościami co do prawowitych władz i reprezentacji tej partii. W Ruchu Narodowym zaś trwał uwiąd związany z kolektywnym kierownictwem, niczym PRL-owska Rada Państwa i powtarzanym do znudzenia bajdurzeniem o perspektywie długodystansowej i obronie podmiotowości przed czyhającym na prawicy, bo gdzież by inaczej, wrogiem. A w zasadzie do odfajkowania jedynego namacalnego sukcesu środowiska narodowego od lat – organizacji jednej, dużej imprezy w roku – Marszu Niepodległości.
Nic więc dziwnego, że w listopadowych wyborach samorządowych startujące w pojedynkę KNP i RN poległy. Nie mogło być inaczej. Co charakterystyczne, wczytując się w powyborcze komentarze można było odnieść wrażenie, że w zasadzie to nic się nie stało. KNP argumentowało, że te wybory są dla tej formacji najtrudniejsze, a zarazem najmniej ważne. W Ruchu Narodowym można było odnieść zaś wrażenie, że panuje nastrój radości, bo udało się, nie poprawiając wyniku od eurowyborów, spłaszczyć różnicę w stosunku do partii Janusza Korwin-Mikke. Duży kompleks z maja, zmienił się na mniejszy z listopada. Po sześciu miesiącach od eurowyborów z czterech partii prawicowych, w grze teoretycznie pozostały dwie. I KNP i RN w słabej kondycji, zajęte same sobą, ku uciesze PiS i Jarosława Kaczyńskiego. Tym większej po ogłoszeniu kandydatury Mariana Kowalskiego i wzbraniającego się przed startem Janusza Korwin-Mikkego. Słowem wymarzonego i już opijanego scenariusza na Nowogrodzkiej.
Przecież dla PiS nie ma większego znaczenia czy Andrzej Duda dostanie 20, 25, czy 30 proc. Liczy się przede wszystkim to, żeby w prezydenckich nie odbudowało się poparcie prawicy „nie-patriotycznej”. Ta ostatnia ma jeszcze szansę, by coś w tej rysującej się kiepskiej dla siebie perspektywie, zmienić. Nie zamykać drogi dla wspólnego kandydata i jednej konserwatywno-narodowej listy. Rozmawiać i widzieć świat, takim jaki on jest. A nie robić z siebie napompowanych własnym ego współczesnych Andersów na białym koniu – zbawców prawicy i Polski. Bo alternatywą jest prezydencka kompromitacja, sejmowy odstrzał wyłącznie z progiem subwencyjnym dla KNP i kompletny niebyt dla RN.
Zawsze oczywiście „andersiaki” mogą pocieszać się tym, że kiedyś Wiejska będzie nasza. Mydlić oczy młodym ludziom. Tym, którzy dziś jeszcze są od Odry po Bug, ale widząc nieskuteczność antyestablishmentowych środowisk, jedynych do których jeszcze mają zaufanie, mogą wzorem rówieśników dać nogę na zachód na zawsze. Na tym zależy „bandzie czworga”, która w tym segmencie wiekowym stoi na pozycji przegranej. Czy wobec tego liderzy KNP i RN mają świadomość odpowiedzialności, która przed nimi stoi? Właśnie tu i teraz zdają egzamin z predyspozycji do zajmowania się sprawami publicznymi. Zdają rzeczywisty egzamin z polskości. Za rok będziemy znali jego wyniki. No to jak Panowie narodowcy i konserwatywni-liberałowie - polityka realna czy permanentne polityczne getto?
Wanda Grudzień
© WSZYSTKIE PRAWA DO TEKSTU ZASTRZEŻONE. Możesz udostępniać tekst w serwisach społecznościowych, ale zabronione jest kopiowanie tekstu w części lub całości przez inne redakcje i serwisy internetowe bez zgody redakcji pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.
Źródło: prawy.pl