Wróciłem do domu
Opuszczając bez żalu, zgniłą, deszczową pogodę postanowiłem nawiedzić wymarzony dom na Lazurowym Wybrzeżu. Otrząsnąwszy się, jak długowłosy jamnik z polskiej wilgoci, po wielu godzinach jazdy wtargnąłem w strefę klimatycznej akceptacji, przepełnionej bezbolesnym słońcem. Żyję.
Potężna dawka witaminy „D” zaczęła ożywczo bombardować moje zmysły. Dokonałem podstawowych zakupów w zaprzyjaźnionych sklepach i w pełni satysfakcji zasiadłem na tarasie, który wydał mi się teraz centralnym punktem, tego kawałka cudnego miejsca na ziemi. Z jednej strony rozbawione Monaco, z drugiej półwysep Martin, a między nimi bezkres lazurowej, przyjaznej wody. Raj.
Kilka chwil następnych dni pośród życzliwych Genueńczyków i „Monegasków” i zapominam o zostawionej w Ojczyźnie atmosferze narodowej zapiekłości i sakramenckiej rządowo-administracyjnej głupoty. Czas wyznaczonej sobie kanikuły szybko mija. Przed kolejnym powrotem potrafię sprawnie udowodnić dlaczego średnia wieku mieszkańców tego niewielkiego zakątka jest o kilka lat wyższa od średniej przeciętnego Europejczyka. Ruszam w drogę.
Małżonka jak zwykle roni pożegnalną łzę. Gdy nawigacja oświadcza znudzonym głosem „Dżeeenowa” machinalnie spoglądamy w prawo, aby zachować obraz turkusowej toni do następnego spotkania. Przystanek na tankowanie w znanej, acz bandyckiej firmie na terenie Włoch. Kolorytu sytuacji dodaje niecna próba zarośniętego Italiańca i jego kasjerki, walnięcia mnie na dwadzieścia euro na fiskalnym rachunku. Nie z Polakiem takie numery. Wszak to my wygraliśmy wojnę. Jeszcze kawałek nadętej Austrii i przepiękna, szwajcarska przełęcz Świętego Bernarda.
Wysokość mandatów narzuca mi wyjątkową czujność. Dostrzegam jednak, iż na karkołomnych, alpejskich przejazdach widnieją ograniczenia prędkości do takiej, której przekroczenie niechybnie skończyłoby się ostatecznym lądowaniem na poniższych pastwiskach. Wyraźnie czuję, że prawodawca w tym kraju wierzy w mój instynkt samozachowawczy. Siłuję się z dopuszczalnym limitem i ku memu zadziwieniu nie mogę go przekroczyć.
Moja nieznośna jaźń przywołuje mi obraz polskiego, łagodnego zakrętu z wymaganą „czterdziestką”, na którego zwieńczeniu usadowiła się jakaś łajza z atestowanym miernikiem. Długie tchnienie autostradowej, niemieckiej wolności i z radia powoli zaczynają dobiegać swojskie słowa rodzimego języka. Jakaś wyuczona spikerka cytuje zdania z wyrazistej wypowiedzi najdłuższego adwokata w Rzeczpospolitej. Nie dość, że cytuje tego kanciarza w todze, który na opublikowanych taśmach wyjawia swoje perpetuum mobile, mające w swojej istocie polegać na szantażowaniu rodzimego biznesu.
To jeszcze, namaszczając cytowane frazy, sprawia wrażenie jakby nie pochodziły one z merkantylnej gęby sądowego jaszczura tylko co najmniej, stanowiły zacną część orędzia przedwojennego męża stanu. Próbuję przełączyć stację jednak niemieckie okoliczności przyrody sprawnie zagłuszają mickiewiczowską mowę swoim bezdusznym szwargotem. Po chwili naturalnych trzasków, ta sama pani redaktor odpala nagrane wypowiedzi premierzycy z pokładu jakiegoś lokomocyjnego wynalazku o nazwie przypominającej mi bardziej imię zaginionego, nieślubnego syna Dżepetta, niźli symbol szynowego pojazdu dwudziestego pierwszego wieku.
„Co ta niewiasta pierdoli” – napada mnie wewnętrzne, nieparlamentarne podsumowanie, gdy dociera do mnie, iż klu wypowiedzi pierwszej urzędniczki w państwie dotyczy smakowych walorów zwykłego kotleta, nie będącego notabene własnością natrętnej, łakomej baby. Dalsze relacje z cudownej podróży pani „doktór” są jeszcze bardziej żenujące. Zastanawia mnie, krótką chwilę, przemilczenie przez wzmiankowaną niebagatelnego faktu zakupu mieszkania w Trójmieście. Porzucam jednak temat, konstatując, iż każdy może czynić co zechce z popularną „siedemnastką”, „dziewiętnastką” czy inną premią, należną za pracę w trudzie i znoju, nawet jeśli jej zwieńczeniem jest kompromitacja państwa, permanentna światowa „popelina” czy partyjne cwaniactwo ferujące natłok koniunkturalnych rozwiązań.
Wreszcie z głośników dobywają się dźwięki muzycznego przerywnika. Wytęskniony, wybaczam treść wyśpiewywaną przez kolejną frustratkę, gardzącą chłopem, który nie spełnił jej wyśrubowanych oczekiwań. Życząc rzeczonemu chłopu by chociaż on spełnił swoje oczekiwania, towarzyszę nienawistnym frazom do ostatniego taktu. Kolejna redaktorka wtrąca mnie teraz w wir ożywionej dyskusji kilku „autorytetów” . Niejaki Harchman, czy jak mu tam, serwuje stek bezeceństw tak obcych naturze człowieka, że zaczynam wyobrażać sobie „oświeconą” zebrę przekonywującą stado zadziwionych pobratymców o potrzebie eliminacji pionowych pasów i natychmiastową ich zamianę na poziome.
Dając wiarę zwierzęcej logice mam pewność, iż po wysłuchaniu głoszonych brewerii, przedstawiciel stada taką rewolucjonistkę po prostu kopnąłby w dupę.
Niestety naszemu gatunkowi zaczyna brakować instynktu samozachowawczego i jakoś nikt tego filozofa, odszczepieńca, ku memu ubolewaniu, w dupę kopać się nie sposobi. O tempora o mores! Jeszcze kilka obelg wysączonych przez Calineczkę Grodzką i słupską biedronkę w moją wstecznicką naturę i znowu muzyka odpycha stęchłą atmosferę przebytej debaty o niczym.
Spoglądam na licznik. Wskazówka subtelnie pieści kreseczkę pod cyfrą dwieście pięćdziesiąt. Zaczynam zastanawiać się czy przed czymś spieprzam, czy dokądś pędzę. Muzyka po chwili wygasa. Piskliwy głos poprzedniej prowadzącej odchodzi w zapomnienie zastąpiony hardym tembrem znanego, politycznego komentatora. „Przywołać do porządku” , „zmusić”, „nakazać”, „odebrać siłą”, „zlicytować” grzmią jeden po drugim głosy szemranych ekspertów. Szukam adresata tych zapiekłości.
Jest. Grecja. Wsłuchuję się bacznie, nie słysząc jednak nawet jednej, rozsądnej myśli. Nikt z obecnych nie twierdzi, że pomimo prężenia mięśni, przez różne analityczne gremia zjednoczonej Europy, figa pokazana przez krainę Sokratesa byłaby początkiem końca wielce dwuznacznej idei wspólnego kontynentu. Nikt nie wspomina, iż na akceptację bankructwa czekają już w kolejce Hiszpania, Włochy i Portugalia. Niebawem usłyszymy referendalne pytania skierowane do swoich obywateli o dalsze losy mezaliansu z unijnymi „dobrodziejstwami”.
Co do wyniku nie trzeba być jasnowidzem, przewidując, iż wszędzie będzie jasny i dalece niepokojący dla największego cwaniaka Europy jakim są, bez wątpienia, Niemcy. Wszechobecna i napuszona Unia musi wreszcie zdać sobie sprawę, że dała się koncertowo wydymać przez sympatyczny narodek, a zwłaszcza przez jego nieco zbyt chciwe elity. Skoro jednak Grecy uznali, że kontroling unijny jest tak samo możliwy jak ustalenie i egzekwowanie standardowych wymiarów haluksa, to hulaj dusza piekła nie ma.
Och wy administracyjne, europejskie głupki! - Niewypłacalność społeczeństwa, które postrzegaliście jako bandę wesołków jeżdżących na osiołkach, doprowadzi do przeproszenia się z narodową drachmą i niebywałego rozkwitu turystycznej nawałnicy poszukującej najtańszych miejsc na świecie. Radzę zatem, proponujcie i jeszcze raz proponujcie ekonomiczną restrukturyzację zobowiązań Grecji bo w innym przypadku nie utrzymacie przy życiu tego nienaturalnego gluta zwanego Unią Europejską. A my przyglądajmy się z uwagą całej sytuacji, albowiem nie znacie dnia ani godziny kiedy przyjdzie nam skorzystać z greckich doświadczeń. Kolejne szczekadła tworzą, coraz bardziej nieznośny, akompaniament dla mijanych kilometrów. Kiedy wreszcie dostrzegam tablicę z napisem Rzeczpospolita Polska, nie wiedzieć czemu, machinalnie poszukuję obcojęzycznych stacji radiowych.
Leszek Posłuszny
© WSZYSTKIE PRAWA DO TEKSTU ZASTRZEŻONE. Możesz udostępniać tekst w serwisach społecznościowych, ale zabronione jest kopiowanie tekstu w części lub całości przez inne redakcje i serwisy internetowe bez zgody redakcji pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.
Źródło: prawy.pl