Czyja to dola?
W czasach umierania literatury pięknej (coraz częściej odzieranej z autentycznych okładek, kartek, pozbawionej zapachu farby drukarskiej na rzecz współczesnej wersji glinianej tabliczki – czyli „nośnika-czytnika”) sięgam po książki niesłusznie zapomniane, a wręcz pogrzebane wraz z wybuchem II wojny światowej.
Zapyta naiwna (moja też) duszeczka: a po cóż je przywoływać – recenzować po tylu latach? Jest to jak widać desperacka forma ratowania literatury patriotycznej – nie wszyscy bowiem mogą zajmować się polityką i historią, historią i polityką ( wdzięczne oraz wygodne perpetuum mobile bez udziału literatury).Chcę ratować książki, które nie doczekały się wznowień. Często oprawione w skórę, opisane ołówkiem z wdzięczną znajomością kaligrafii stanowiły część domowych księgozbiorów. Szanowano je oraz celebrowano ich lekturę. Z jednej strony jako pisarka, z drugiej jako literaturoznawca mam świadomość, że to ostatni moment, by przywrócić im dawną świetność.
Herminia Naglerowa na łamach 46 numeru periodyku „Bluszcz” ( a był to rok 1928!) wymienia jednym tchem nazwiska kobiet tworzących dziś (czyli w latach dwudziestych minionego wieku), piszących „o pierwszorzędnych wartościach, a będąc jakości ilością, stały się potęgą”. Nazwisko Marii Szpyrkówny zostało umieszczone między nazwiskiem Zofii Kossak-Szczuckiej i Zuzanny Rabskiej. Dokumentowanie – bez żadnych uczuć! - miejsca tejże na tle kobiet całego okresu międzywojennego pozostawiam tym, które/którzy widzą okres międzywojenny jedynie z perspektywy dokonywanych analiz naukowych.
Dziś słów kilka o nie Marii Szpyrkównie „metafizycznej” przy dźwiękach porannej, lipcowej burzy, lecz o Marii Szpyrkównie - autorce w duchu kresowym, m.in. „Józiukowej doli”, wydanej w Wilnie nakładem Księgarni Józefa Zawadzkiego /niestety niedatowane/, który chciałabym przypomnieć.
Zbiór opowiadań pod tym tytułem inauguruje słynny cytat z Norwida:
… Do kraju tego, gdzie kruszynę chleba podnoszą z ziemi przez uszanowanie dla darów nieba… (tu P.T. Czytelnik dokompletuje sam ten szlachetny tekst).
Pierwsze z nich, zatytułowane „Józiukowa Niedziela” to eklektyzm tematyczny w miniaturze: przykłady zapomnianego już języka codziennego Kresów, portrety skromnych dziewcząt i pamiętliwych, zapiekłych w złości lokalnych patriotów, sceny z życia prowincji, poruszające przykłady gorliwego kultu maryjnego, szacunku dla symboli ojczystych:
Po obiedzie dziaduń wstawał od stołu, mówił krotką modlitwę i żegnał się. Potem nastawiał dłoń i starannie zmiótłszy z ceraty okruszynki, zsypywał je do kominka, pilnie patrząc, czy ktośkolwiek nie nakruszył chleba na podłogę. O ile tak się zdarzało, kazał podnieść i wrzucić w ogień.
- Grzech chleb marnować, pod nogami depcząc!.. – mawiał surowo. Chleb, to dar Boży. Kto darów Bożych nie szanuje, tego Bóg ciężko karze! Chlebem Pan Jezus na ostatniej wieczerzy z apostołami łamał się! O chlebie w modlitwie pańskiej mówi się. Święta rzecz, chleb! Za to jego i szanować trzeba. Ot! (s.27, z zachowaniem oryginalnej pisowni – przyp. M.C.)
Zbiór opowiadań Szpyrkówny to także nieświadoma antycypacja eliadowskiego ducha – rzecz o młodości i starości zarazem, a nawet – połączenie ckliwości ( czasem na granicy dobrego smaku) z …refleksją oświatową, jak choćby tu:
Człowiek u źródła oświaty jest jak szkło: winien być czysty, ażeby przepromienić na innych światło, które nań pada (s.121)
I to wszystko w kontekście życia codziennego w polskim dworze ( o duszy dworu pisałam niedawno szerzej, jest to temat szczególnie bliski „archeologowi literatury polskiej” ). „Zaścianek Rudziniszki” - bo nad tym opowiadaniem łzę ronię - jest rzadkim przykładem kwintesencji „kresowości codziennej”, niespiesznej – wręcz – poza czasem.
Mimo, iż od strony serca jestem pisarką, a od strony płuc naukowcem, nie mogłabym pisać o jakimkolwiek wątku obyczajowym czy literackim okresu międzywojennego bez emocji – żyję tamtymi czasami na co dzień, a dobrze mi z tak pojmowaną emigracją wewnętrzną, gdy obrzydzenie genderowymi czasami nijakości oraz relatywizmu potęguje się z każdym dniem.
„Płacz królewny, czyli o sto i pierwszej królewnie morskiej żałosna bajka” – w stylu baśni opowiadanej przez babcie wnuczętom wieńczy zbiór opowiadań Szpyrkówny. Może warto, by współczesne babcie wyzwolone, skupiające energię na tzw. samorozwoju poczytały ją spragnionym serdecznej lektury wnuczętom? Czy aż musiała rozwinąć się biblioterapia - by ewidentny cel czytania bajek oraz baśni, otrzymawszy obudowę terminologią naukową) dał się przypomnieć egoistycznym dorosłym?
Nie pouczam, tylko wstawiam się za wnuczętami i dziećmi. Wszak jestem tylko archeologiem-amatorem od zapomnianej polskiej literatury pięknej.
Już milczę i wracam do żmudnej pracy.
Marta Cywińska
© WSZYSTKIE PRAWA DO TEKSTU ZASTRZEŻONE. Możesz udostępniać tekst w serwisach społecznościowych, ale zabronione jest kopiowanie tekstu w części lub całości przez inne redakcje i serwisy internetowe bez zgody redakcji pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.
Źródło: prawy.pl