Na Litwie wymyślono sposób na polskich polityków, który niemal zawsze działa
Ewa Kopacz nabita przez władze Litwy w butelkę. Nie ona pierwsza ze swojej formacji. Myślała, że prośbami o „wsłuchanie się w argumenty litewskich Polaków” dużo zdziała.
Wszystkim zszokowanym zachowaniem mera Wilna Remigijusa Šimašiusa, który de facto w praktyce „unieważnił” - pozytywną, względem resztki polskich szkół - decyzję litewskiego parlamentu, należy uświadomić kilka rzeczy. A konkretnie równie bulwersujących matactw tamtejszej władzy z przeszłości. Odroczenie egzekucji kolejnych polskich szkół przez sejmas to tylko zagrywka. Bo i parlament odwołać jej nie chciał, by na Polaków oczywiście, w najgorszym wypadku „na za niedługo” zachować młotek.
Nie tylko sama „Akredytacja” szkół (niby wszystkich, nie tylko polskich), która jako pomysł prawny służy wyłącznie likwidacji kolejnych placówek polskiej mniejszości na Litwie - nie jest pomysłem nowym. Nie jest nim także kontrolowany sprzeciw mera Wilna, wobec decyzji litewskiego sejmasu, które w teorii przecież musi respektować. Parlament sygnalizuje: „Przesuwamy realizację tego prawa o dwa lata.”, a mer natomiast „Ja zaś zrobię to już teraz!”. Tyleż humorystyczne co tragiczne. Sposób jest taki: jedną ręką Lietuvisi sygnalizują Polakom, że się to niby ma coś zmienić, ale wtedy w odpowiednim momencie wkraczają inni, oczywiście umówieni z nimi rodacy. Czy to już było? Tak!
Po pierwsze: Podobne próby miały miejsce w kwestii pozytywnej decyzji, w odniesieniu do powstawania filii Uniwersytetu Białostockiego w Wilnie, w której obecnie można uczyć się po polsku. Powstawania w porodowych bólach, co należy podkreslić. Po oczywistym etapie mnożenia problemów proceduralnych i biurokratycznych, gdzie interesowano się nawet liczbą publikacji wykładowców i robiono problem, gdy jedna z pań miała część wydawnictw pod swoim panieńskim nazwiskiem, pojawiła się kolejna przeszkoda. Litewskie władze zasłaniały się procedurami niezależnymi od rządu na innym szczeblu. Zalecały, jak to zwykle bywa czekać na decyzję i liczyć na dobrą wolę. Jednak twarda postawa ówczesnego rządu Jarosława Kaczyńskiego, w kwestii warunku utworzenia filii, przy okazji negocjowania sprawy Możejek sprawiła, że premier Giedyminas Kirkilas pokonał te niezależne od rządu problemy proceduralne, ogłaszając powstanie filii.
Oczywiście, nie żeby przedtem ówczesny ambasador Egidijus Meilūnas nie nakursował się po wpływowych znajomych w Polsce, oburzając się jaka to się braciom Litwinom krzywda dzieje i dokonują na nich szantażu. Bo przecież trzeba liczyć na ich dobrą wolę i cierpliwość oraz zrozumieć poczucie zagrożenia Polską i Polakami, tych przecież umęczonych przez historię biedaków. W sukurs mogło pójść jedynie środowisko lokajów Lietuvy i krajów wszelakich, którzy to zawsze w skutecznym wywalczaniu takich spraw usiłują przeszkadzać, postulując hipisowską politykę miłości. Jednostronną rzecz jasna. Na ich nieszczęście, wtedy oto dowiedziono skuteczności polityki, już nie pełnej delikatności, lecz jakkolwiek by to ironicznie nie zabrzmiało - delikatności w wersji „light”. Ci „Litwini”, z których prędzej, jak mawiał już następca Kirkilasa, premier Audrius Kubilius, każdy spali swój dom, niż ulegnie presji, ulegli presji. To jedyny przykład pozytywnego działania.
Sam premier Kubilius, tu po drugie „w dobrej wierze”, w czasie kłopotliwego dla niego strajku uczniów polskich szkół, namówił premiera Tuska (i ten się zgodził!) na utworzenie dwustronnej Komisji Ministerstw Edukacji. Rozwiązać ona miała sprawę sławetnej antypolskiej ustawy edukacyjnej, mającej zlikwidować w praktyce dziesiątki szkół polskich (I tak się później stało, zaś nowy pomysł „akredytacji” ma zlikwidować kolejne...). Komisja powstała, pracownicy polskiego ministerstwa na kolejnych obradach przedstawiali dowody i argumenty, które przedstawiciele lietuvskiego ministerstwa mieli kolokwialnie mówiąc po prostu „gdzieś”. I sprawa zaległa, no przecież nie z winy Kubiliusa, i nawet nie ministerstwa, które mu podlega, lecz jakiejś polsko-litewskiej efemerydy, która specjalnie po to powstała... Zresztą za jego kadencji, gdy przyjęto antypolską ustawę edukacyjną, przedstawiciele państwa lietuvskiego, w tym ambasady Lietuvy w Warszawie, których spotykałem przy okazjach protestów, wobec krzywdy, która Polaków spotykała usprawiedliwiali to: „Takie jest prawo, więc cóż zrobić?”. Moim zdaniem popukać się w głowę. Albowiem zaprawdę powiadam: uszy me nie usłyszały, by te przepisy prawa otrzymał, odziany w skórę Vytautas Landzbergis na dwóch kamiennych tablicach, od Ojca Niebieskiego na górze Trzech Krzyży w Wilnie. Lecz owszem słyszały, że odebrany Polakom oryginał obrazu Chrystusa Miłosiernego siostry Faustyny Kowalskiej miał mieć, nie dwa promienie z serca Chrystusa w kolorze czerwonym i niebieskim, lecz w oryginale trzy w kolorach Lietuvy... Wobec powyższego stwierdzam, że głupoty, włącznie z przepisami prawa wymyślają oni sami i sami też mogą je zmienić.
Po trzecie: Za kadencji już następnego premiera Algirdasa Butkieviciusa miał miejsce inny incydent, związany ze słynną w Polsce i na Litwie sprawą. Otóż niejaki Audrius Skaistys, przedstawiciel rządu na rejon wileński podał do sądu Bolesława Daszkiewicza, który w efekcie za polskie tabliczki otrzymał horrendalną grzywnę w wysokości ponad 12 tys euro. Jak widać po raz kolejny, kiedy trzeba, to w kompetencje niższego szczebla samorządowego, jeśli jest on polski może mieszać się delegowany do tego przedstawiciel szczebla wyższego. Wtedy to w styczniu 2014 na łamach Rzeczpospolitej mogliśmy przeczytać słowa Butkieviciusa: „Nie mogę oczywiście wywierać wpływu na sądy, ale moim zdaniem wysokość tej grzywny jest nieadekwatna do wykroczenia”. A urzędnika, który podawał za to do sądu (Zresztą nie po raz pierwszy!) zwolnił Pan, Panie Butkievicius o pseudonimie „Zaskoczony”? Cóż pewnie nie.
Po czwarte: Tę samą gimnastykę uprawiał rząd premiera Butkieviciusa przy ujednoliceniu matur, które sprawiało, że młodzież kończąca polskie szkoły musiała zdawać maturę z języka litewskiego, jakby studiowała w szkole litewskiej, a nie mniejszości narodowej. Miało to zmniejszyć jeszcze bardziej napływ do szkół polskich na Litwie i tak się stało. Szkoła polska ma program polski i pielęgnuje ten język, zaś uczniowie uczą się języka litewskiego tak by swobodnie w nim rozmawiać. Nie są jednak w stanie osiągnąć poziomu szkoły litewskiej, która posiada o wiele więcej godzin, a rozmowy tam prowadzi się nie po polsku, lecz po także bałtolitewsku. Nikt w szkołach polskich za dodatkowe godziny zapłacić nie chce, a nawet jakby chciał, to szkoły polskie byłyby przeładowane programowo, co mogłoby stanowić kolejny efekt zniechęcający.
Młodzi Polacy mają osiągnąć to samo posiadając mniej, albo wchodząc pod sztucznie usypaną górę kamieni. Zamiast znieść dyskryminujące prawo, zastosowano wybieg, odpowiedni do tego jak przesunięcie akredytacji o dwa lata. Minister edukacji w rządzie wspomnianego premiera Dainius Pavalkis wprowadził dla polskich uczniów ulgi, co miało usatysfakcjonować stronę polską. W rezultacie w czerwcu 2013 roku Times Polska poinformował, iż odezwała się czerwona Dalia Grybauskaite: "Język litewski staje się zakładnikiem politycznych porozumień koalicji rządzącej" - powiedziała prezydent w orędziu (Chodzi o koalicję z partią Polaków na Litwie). Jej zdaniem "kontrowersyjny egzamin maturalny z języka litewskiego skutkuje innymi żądaniami, które prowadzą do podziału społeczeństwa". Ulgi nazwała kontrowersyjnymi. Jeśli jednak były kontrowersyjne, to tylko nierozłącznie z jednym z kolejnych dyskryminacyjnych praw, które ustanowiono by uderzać w polskie szkoły.
Sprawa znalazła się w sądzie i tam zadecydowano, że … ulgi uderzają w równość uczniów, są dyskryminacyjne (!). Czego nie zrobił Algirdas Butkievicius, zrobił za niego znów sąd. Arcydzieło perfidii, ponieważ jeśli ktoś nie zna sprawy, to bardzo łatwo go zmanipulować, „bo niby dlaczego jedni tylko dlatego, że są Polakami mają mieć lżej od Bałtolitwinów?”. Oto można było ten fakt przedstawiać jakoby dyskryminowani Polacy mieli przywileje. Bo tak właśnie, mydląc Polakom w Macierzy oczy - rozwiązano sprawę, nie wspominając, że rozwiązano ją tymczasowo. Zresztą w cytowanej wypowiedzi czerwonej Dalii, która święcie oburza się na „kontrowersyjne prawo”, pojawia się przytaczany przez nią „kontrast”. Daje ona wyraźnie do zrozumienia: W czasie gdy na Litwie daje się lepsze warunki polskim uczniom tylko ze względu na narodowość "za litewską granicą są zamykane litewskie szkoły". Za słowem zagranica kryje się oczywiście o Polska i forma gramatyczna strony biernej „są zamykane” jest tu niezwykle ważna.
Zamykają je samorządy mniejszości bałtolitewskiej w Polsce. I nie mają nad sobą polskich pełnomocników rządowych. Czy ktoś poczuł się zaskoczony? Dlaczego? Bałtolitewscy mieszkańcy Puńska i Sejneńszczyzny byli w stanie wyrzekać się dwujęzycznych napisów, po serii niewyjaśnionych dewastacji - byle tylko odebrać argument Polakom, że w Polsce dwujęzyczne napisy są, a na Litwie karze się za nie grzywnami. Doszło do kuriozalnej sytuacji kiedy Polacy bardziej chcieli, by te dwujęzyczne napisy były niż chcieli ich sami przedstawiciele mniejszości litewskiej. Nie wiem czy bardziej zabawnym, czy tragicznym jest myślenie: Lepiej popełnić harakiri byle tylko dać argument do unicestwienia innych. Zresztą - wedle jednej z hipotez dewastacje były lietuvską prowokacją. Wracając do Dalii Grybauskaite. Dobrze, że nie powiedziała dosłownie, że „Polacy to na Litwie wyższa kasta”, wręcz „rasa panów przy dyskryminowanych na Litwie Litwinach”, a „W Polsce mimo traktatu polsko-litewskiego z 1994 roku, gdzie nacisk położono na symetrię we wzajemnym, dobrym traktowaniu mniejszości - zamyka się szkoły”.
Krętactwa i manipulacje nacjonalistów bałtolitewskich wraz z ich rządem są rozmaite (o ile nie okłamują bezpośrednio) i często wymagają wiedzy, by się nań połapać. Jednak nie mogę się nadziwić, że część z Polaków nabiera się na najbardziej prymitywne z nich. Odnosząc się do zasłyszanego porównania, w kwestii pełnych humanizmu i ciepłych uczuć do Polski, poszczególnych premierów Republiki Litewskiej: Czy można porównać ich wypowiedzi do kolejnych szefów zgranego i skutecznego gangu kryminalistów, którzy oznajmiają, że ich mafijna władza nie ma wpływu na innych poszczególnych członków tegoż gangu, gdy zbyt pokazowo i wstydliwie rozrabiają? Nie wiem, lecz wiem na pewno, że nasi myśliciele polityczni nawet z popularnych filmów kryminalnych powinni wiedzieć co to zabawa w „złego i dobrego glinę”. Lech Kaczyński, przed śmiercią, podczas wizyty w Wilnie, gdy pod nosem parlament litewski zagłosował przeciwko pisowni polskich nazwisk, nie dał się nabrać. Dostrzegł postawę Dalii Grybauskaite z cyklu: „A ja mam rączki czyste...”. Jednak w kwestii kilku innych osób publicznych zadałbym czytelnikom jedno pytanie: Czy patent, iż jedna ręka tej samej osoby nie jest odpowiedzialna za czyny drugiej, godny jest umysłu męża stanu czy też skończonego durnia?
Aleksander Szycht
© WSZYSTKIE PRAWA DO TEKSTU ZASTRZEŻONE. Możesz udostępniać tekst w serwisach społecznościowych, ale zabronione jest kopiowanie tekstu w części lub całości przez inne redakcje i serwisy internetowe bez zgody redakcji pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.
Źródło: prawy.pl