Pół długości Obamy
Amerykański wyścig do Białego Domu wkroczył w decydującą fazę. Zakończone niedawno konwencje wyborcze z udziałem dwóch głównych kandydatów – republikanina Mitta Romneya i demokraty Baracka Obamy nie przyniosły większych zmian w sondażach.
Wciąż na prowadzeniu jest urzędujący prezydent i to zarówno w badaniach pokazujących sympatie w skali całego kraju, jak i – co ważniejsze – w poszczególnych stanach.
Tak bowiem wygląda specyfika amerykańskiego systemu wyborczego, że od wyniku ogólnoamerykańskiego ważniejszy jest wynik batalii w każdym ze stanów. Dwanaście lat temu George W. Bush dostał pół miliona głosów mniej niż jego demokratyczny kontrkandydat Al Gore, ale wybory wygrał, bo dysponował większą liczbą głosów elektorskich.
Bo – o czym często zapominamy – Amerykanie nie wskazują swojego prezydenta bezpośrednio. Robią to poprzez tzw. elektorów, czyli zdeklarowanych zwolenników konkretnej kandydatury w danym stanie.
Jeśli na przykład w Montanie więcej głosów otrzymają elektorzy Romneya, to wszyscy oni będą, na specjalnej grudniowej konwencji wyborczej, reprezentować kandydata republikanów. Obowiązuje bowiem zasada, że zwycięzca bierze wszystko.
Do odniesienia sukcesu potrzebne jest zgromadzenie ponad 270 elektorów, bo to daje większość. Liczba elektorów w każdym ze stanów jest różna i odpowiada liczbie kongresmenów, którzy zasiadają w waszyngtońskiej Izbie Reprezentantów i Senacie.
W tym ostatnim każdy stan ma po dwóch przedstawicieli. Natomiast w Izbie Reprezentantów zależy to od tzw. normy przedstawicielskiej, czyli mówiąc w skrócie – liczby mieszkańców na podstawie spisu powszechnego. A dysproporcje między poszczególnymi stanami są ogromne. Z Alaski zasiada jeden deputowany, a z Kalifornii pięćdziesięciu trzech.
Dlatego ważne jest zgromadzenie jak największej liczby głosów elektorskich ze stanów ludnych. Tu w lepszej sytuacji jest Obama, bo ma 124 „pewniaki” w postaci wspomnianej już Kalifornii, Nowego Jorku, Pensylwanii, czy Illinois.
Romney ma tylko 38 głosów z Teksasu. Łącznie ze stanami o małej i średniej wielkości, które wyraźnie sympatyzują z Obamą (kolor niebieski na mapie), urzędujący prezydent ma już 247 głosów elektorskich. Jego główny republikański rywal – 206 (kolor czerwony na mapie).
Kluczową rolę pełnią w tej sytuacji pełnią tzw. „swing states”, czyli stany, w których rywalizacja między Obamą i Romneyem jest bardzo wyrównana. Liczba stanów wahających się, w trwającej intensywnie kampanii spada. W tej chwili główna uwaga sztabów skoncentrowana jest na kampanii w Kolorado, Iowie, Wisconsin, Ohio, Wirginii i na Florydzie (kolor różowy na mapie). To razem 85 głosów elektorskich, będących dla jednego z dwóch faworytów elekcji przepustką do Białego Domu.
Na dobrą sprawę Obamie wystarczy do pełnego sukcesu umocnienie pozycji na Florydzie. Trudniejsze zadanie czeka Romneya. Który nie dość, że musi przeciągnąć linę na swoją stronę na Florydzie i w dwóch średnich stanach – w Ohio i w Wirginii, to jeszcze do swojej kolekcji dołożyć elektorów z Kolorado, Iowy lub Wisconsin. Używając języka piłkarskiego Obamie wystarczy skuteczna i spokojna obrona. Romney musi znaleźć niekonwencjonalny sposób na efektywne ataki i – co równie ważne – wytrzymać psychicznie rywalizację do końca. Sytuacja w „swing states” zmienia się jak w kalejdoskopie.
Ostatnie wyniki sondaży, co warto odnotować, zadziwiająco pokrywają się z sympatiami zamawiających je koncernów medialnych. W tych bardziej sprzyjających liberalno-lewicowemu Obamie może on liczyć na więcej, niż u bardziej konserwatywnej konkurencji. Nie raz już w tej kampanii pomiary dokonane w tym samym czasie dawały różne wyniki, co tłumaczy się dopuszczalnym błędem statystycznym. Ale jak widać błąd błędowi nie równy, bo każdy z nich ma swojego faworyta w Białym Domu.
tekst i rys. Marcin Palade
Źródło: prawy.pl