Czy Wyborcza liczyła gołębie na „marszu Bronka”?
- Za cenę wiązanki kwiatów przy pomniku Romana Dmowskiego, znieśli liczną obecność na „państwowym” 11 Listopada zwolenników aborcji, małżeństw homoseksualnych, skrócenia cierpień przez eutanazję, czy edukacji seksualnej w przedszkolach - pisze m.in. o udziale "prawicy" w marszu prezydenta Komorowskiego, Antoni Krawczykiewicz.
Dwa marsze, dwa przekazy. To obraz, który wpisuje się w istniejące podziały w naszym kraju. Niedzielne marsze pokazały, że są dwie Polski: oficjalno-urzędnicza i obywatelska. W pierwszej bezpieczeństwa uczestników strzegli funkcjonariusze w garniturach, w drugiej współczesne ZOMO i wspierający ich antyterroryści w kominiarkach.
W odróżnieniu od większości polskich politologów, socjologów i komentatorów życia politycznego w Polsce, wiedzę o tym, co nas otacza staram się czerpać przede wszystkim „na żywo”. Staram się być tam, gdzie moja intuicja podpowiada mi, że dzieje się coś ważnego, co nie musi być jednodniowym newsem mainstreamu. Rodzić coś, co większość zauważy za kilka, kilkanaście miesięcy.
Ogląd obchodów 11 Listopada rozpocząłem od „rzucenia okiem” na oficjalny marsz pod auspicjami Prezydenta Bronisława Komorowskiego. Ten ostatni i skupione wokół niego środowisko współpracowników kancelaryjnych oraz „medialny pancerz” z „Gazety Wyborczej”, świadome „oddania pola” w poprzednich latach rocznicowym obchodom siłom „skrajnie nacjonalistycznym” postanowiły „coś zrobić” dla Polski. Stanęły, więc na głowie, by przy pomocy machiny urzędniczej i milusińskich mediów alternatywą dla „dla rozrób zadymiarzy i kiboli” był marsz „Razem dla Niepodległej”. Alternatywą przede wszystkim wizerunkową.
Mobilizacja wśród ministrów, dyrektorów departamentów, naczelników ministerstw, dowódców służb mundurowych, posłów i senatorów „obozu europejskiego” i ich rodzin dała jednak skromne efekty.
Jeśli wziąć pod uwagę liczbę funkcjonariuszy BOR (na służbie) z racji nagromadzenia tak dużej ilości VIP-ów w jednym miejscu, liczba uczestników „inicjatywy Bronka” była bardzo skromna. Ostrożnie licząc maszerujących z parą prezydencką było około 5-7 tysięcy, czyli mniej więcej tyle, co tzw. „R” z rodzinami.
Podana przez kurczące się medialne imperium z Czerskiej liczba „kilkunastu tysięcy” objęła zapewne oprócz gapiów i spacerujących po chodnikach warszawiaków, także gołębie, egzystujące w licznych skupiskach na Trakcie Królewskim.
Na wysokości zadania stanęły media wiodące. Transmisje, starannie wyselekcjonowani komentatorzy, „dobre ujęcia” z kamer, lukier płynący w ilościach graniczących z przejedzeniem.
Wszystko po to, by pokazać tę „rodzinną, radosną, stojącą ponad podziałami” Polskę. Wydawcy i dziennikarze skorzystali z całą pewnością ze skryptów szkoły „prawdy ekranu” Macieja Szczepańskiego z dekady gierkowskiej. Udowodnili, że potrafią czytać ze zrozumieniem i wykorzystać „bogate doświadczenia”.
Dzięki temu w wykreowanym przez TVN, Polsat, czy TVP obrazie „idę z Bronkiem” cała Polska mogła zobaczyć, że siedząc na kanapie przed odbiornikiem w Sieradzu, Pile, Mrągowie, czy Krośnie – tak naprawdę była na miejscu, w sercu Polski. Tam, gdzie były miliony 1 Maja – przepraszam 11 Listopada. Na czele z „biało-czerwonym” państwowym korpusem, skromnie zarabiających urzędników, pracujących w pocie czoła dla rodaków i Ojczyzny.
W jednym szeregu szli, dumni z ponad dwudziestoletniej niepodległości, lewicowcy, centryści i prawicowy „kwiatek do kożucha” w liczbie – jak się doliczyłem - osób siedmiu. Zachwyt tych ostatnich z „doniosłego wydarzenia”, był chyba największy ze wszystkich maszerujących. Za cenę wiązanki kwiatów przy pomniku Romana Dmowskiego, znieśli liczną obecność na „państwowym” 11 Listopada zwolenników aborcji, małżeństw homoseksualnych, skrócenia cierpień przez eutanazję, czy edukacji seksualnej w przedszkolach. „Kolorowej Niepodległej”, która nie musiała w tym roku blokować „faszystów”, bo w garniturach szła za Prezydentem po Krakowskim Przedmieściu. Ramię w ramię z naszymi „koncesjonowanymi konserwatystami” od domykania systemu.
Popołudnie niedzielnego świętowania należało już tylko do przeciętych Polaków. Gdy oficjele zajadali się wykwintnymi daniami w restauracjach, w centrum Warszawy zebrała się inna Polska. Ta, którą w wieczornych serwisach należało pokazać w kontraście do prezydenckiej imprezy. Zgodnie z zapotrzebowaniem estabismentu.
Prewencja „niebezpiecznych elementów” zaczęła się już znacznie wcześniej. Wizyty pracowników Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego w domach wybierających się „na zadymę” nie należały do rzadkości. Podobnie jak zatrzymania licznych autokarów jadących do stolicy, gdzie stróże porządku poszukiwali „niebezpiecznych przedmiotów”. Pewnie podobnych do tych, których użyli niemieccy lewacy w 2011 roku, a których skromnie opłacana policja, z licznymi wakatami, nie była w stanie wykryć.
Zniechęcenie i obrzydzanie „faszystowskiego marszu”, w czym pierwszeństwo wiodły media z Wiertniczej i Czerskiej, nie powiodło się. Wariant „A” z operacji „listopadowa kominiarka” padł. Przyszły dziesiątki tysięcy mieszkańców stolicy. Przyjechało wiele zorganizowanych grup z całej Polski. Sami, bez nakazu zwierzchników, ze świadomością, że za udział w nie-państwowych obchodach Święta Niepodległości można dostać pałką, strzałem z broni głatkolufowej, gazem pieprzowym, bądź kolorowym, śmierdzącym płynem z polewaczek.
W odróżnieniu od „spędu Bronka” było mnóstwo ludzi młodych, czy rodzin z dziećmi. W tłumie nie było zatęchniętego biurokratycznego smrodu, sztywności, czy sztucznego uśmiechu. To jeden z głównych powodów, dla których „tam” było z gołębiami kilkanaście tysięcy, a „tu”, co najmniej 50 tysięcy.
Dlatego przy pomocy służb wszelakich przystąpiono do realizacji wariantu „B” wspomnianej operacji „listopadowa kominiarka”. W trakcie formowania się marszu zza kordonów umundurowanej w pełnym rynsztunku policji, do akcji wkroczyli cywile. Ich aktywność można oglądać na dziesiątkach filmów i zdjęć w internecie. Stróże prawa z brygady antyterrorystycznej, co to mięli wyłapywać agresywnych „kiboli”, jakoś „dziwnym zbiegiem okoliczności”, nie realizowali postawionych im oficjalnie zadań. Pomimo, że ich liczebność należy liczyć w grubych setkach, co w połączeniu z tysiącami umundurowanych oddziałów prewencyjnych i wystawionym sprzętem, dawało możliwość szybkiego zaprowadzenia porządku – mieliśmy kontrolowaną bierność.
O co chodziło? O czas, żeby wiodące media, zdążyły przed głównymi wydaniami serwisów informacyjnych, nakręcić „prawdziwą twarz” skrajnie narodowego 11 Listopada. Kamienie, race, petardy, fruwające kosze, wybite szyby, płonące samochody. Agresja „zadymiarzy” i wyjątkowo trudna sytuacja policji. Przekaz poszedł w Polskę dla odbiorców stacji informacyjnych. Nagrane „setki” poddane zostały obróbce przed emisjami w Polsat, TVN i TVP. Marsz mógł ruszyć dalej. Pomimo, że wśród uczestników wciąż krążyli osobnicy w kominiarkach, zapotrzebowania na rozróby już nie było. Policja sprawnie ochraniała idących do pomnika Romana Dmowskiego.
Zwieńczeniem Marszu było ogłoszenie powstania Ruchu Narodowego na warszawskiej Agrykoli. Dwa środowiska: Młodzież Wszechpolska i ONR postanowiły wejść do dużej polityki razem. Zrobiły to w odpowiednim momencie. Bowiem niezależnie od „kontrolowanego przekazu” obchodów, w pamięci wielu Polaków, pozostał podział na oficjeli z Wiejskiej i narodową, radykalną i anty okrągłostołową prawicę. To jeden z jej atutów na starcie. Ale niedający gwarancji na trwałe zadomowienie się na scenie politycznej. Do tego długa droga.
Antoni Krawczykiewicz
fot. internet/Facebook/Marsz Niepodległości
Zobacz także:
Marsz Niepodległości, czyli narodowa rewolucja młodych. ZDJĘCIA! >>
MARSZ NIEPODLEGŁOŚCI: Prowokacje policji >>
Robert Winnicki: Policja przygotowywała masakrę? >>
PRAWY.TV: Rafał Ziemkiewicz o Marszu Niepodległości >>
Źródło: prawy.pl