W sprawie 11 lipca Wyborcza wyciąga „asa” z rękawa

0
0
0
/

Pawel_SmoleńskiPorażającą histerię spowodowała w salonowych elitach wiadomość, że „pojednanie tyłka z batem” może przestać być jedyną i słuszną polityką polską wobec osób kultywujących ukraińskich ludobójców spod znaku OUN-UPA.

Pierwsze słuchy o możliwie godnym upamiętnieniu banderowskich ofiar, które dotarły do środowisk typu „Czerska i przyjaciele” nie wzbudziły zdaje się wielkiego zainteresowania. Wiadomości takie docierały do nich co pewien okres, gdy nadludzkim wysiłkiem co jakiś czas rodziny ofiar, pomagających im działaczy społecznych, czy ludzi dobrej woli przebijały się z głosem do mediów i polityków. Wtedy, choć za każdym razem pojawiała się nadzieja, że coś się może w tej zmowie milczenia (o zbrodniach nacjonalistów ukraińskich) zmieni - kończyło się to zazwyczaj fiaskiem. Do tego przyzwyczaili się sojusznicy nieurażania „ukraińskiej” (neobnaderowskiej) wrażliwości. Wystarczyło wykonać minimalny ruch lobbingowy i zaraz się nadzieję staruszków z Wołynia i Małopolski Wschodniej kładło trupem.

Ostatnim przykładem takiego działania był telefon Michnika do Palikota w 70. rocznicę ludobójstwa dokonanego przez OUN-UPA. Ten pierwszy znany tropiciel faszyzmu, namówił drugiego, równie znanego tropiciela faszyzmu, by nie przegłosowywać uchwały, która nie podobała by się zwolennikom ultranazistowskich morderców. W przeciwnym razie mogliby mieć przeszkody w kultywowaniu organizacji, która posługiwała się nazistowską ideologią i mniej lub bardziej stale (w zależności od odłamu) współpracowała z III Rzeszą. Cóż za rozpędzony, niczym sowiecka lokomotywa do 1941 roku – antyfaszyzm. Wtedy, przez ten jeden telefon - zabrakło w sejmie kilku - dokładnie 8 głosów, by powiedzieć prawdę. Nacjonaliści ukraińscy na Czerskiej są lubiani mimo iż się tam ponoć nacjonalizmu nie lubi (chyba jednak tylko polskiego).

Byli więc i tym razem całkiem spokojni. Posiadają bowiem swoich przyjaciół i powierników w wielu miejscach, także po prawej stronie polityki. Nie raz okazywało się, że takie osoby dokonywały na prawicy wolty i np. PiS na rzecz salonu zostawiały (niestety nie wszyscy w PiS-ie wyciągnęli z tego naukę). Spokój był potęgowany świadomością wyrobionych w czasie majdanowych rozruchów znajomości wśród wielu dziennikarzy prawicy. W zasadzie udziałowi ludzi mediów z prawej strony - w protestach na Majdanie, którzy o ukraińskim nacjonalizmie nie wiedzieli - nic nie ma się co dziwić. Bez zbrodniczego ukraińskiego nacjonalizmu Polak, mając do wyboru poparcie Ukraińców i Rosjan wybierze zazwyczaj tych pierwszych. I Rosjanie doskonale zdają sobie z tego sprawę, bo jeśli nacjonalizm ukraiński jest rzeczywiście i sprawdzalnie groźny, a jest, to stanowi on najdoskonalszy straszak.

A zatem ci dziennikarze w błogiej świadomości, zielonego pojęcia o neobanderyzmie nie mając, jeździli na Ukrainę, zawierali znajomości, przeżywali przygodę, czuli, że robią coś dobrego. Nic w tym dziwnego, bo gdyby ukraiński szowinizm był wymysłem, ich postawa byłaby prawidłowa. Problem w tym, że nie jest. Okazało się to po pewnym czasie. Jednak teraz trudno publicznie wszystkim tym, którzy postawili na jedną kartę – przyznać się do błędu. Bardziej kusi przyznanie sobie dogmatu o nieomylności. Tylko nieliczni majdanoentuzjaści do błędu się przyznali. Najbardziej znane osoby (nie tylko dziennikarze), którzy nie poddali się pysze to Paweł Kukiz, Tomasz Maciejczuk czy gen. Waldemar Skrzypczak. Pozostali szli z mniejszą lub większą intensywnością w zaparte. I to właśnie oni zwiększali poczucie bezkarności ukraińskich nacjonalistów, stanowiąc potencjalnych hamulcowych, gdy proces publicznego odkrywania prawdy nagle przyspieszy.

Wiadomości z lutego 2016, gdy kluby w sejmie zaczynały opracowywać ustawy dotyczące upamiętnienia ofiar - wyrwały zaskoczonych neobanderowców z letargu. Jednak pewni siebie oraz swoich kontaktów jeszcze nie z paniczną energią uruchamiali lobbing. Byli pewni, że użyją tych samych sprawdzonych numerów jakie robili w przeszłości, na wszelki wypadek zachowując bardziej desperackie ruchy na później. Jednym z przejawów ich działania był list byłych prezydentów oraz dygnitarzy, który stanowił typową, lecz w poprzednich latach skuteczną zagrywkę. Miała ona wspomóc przyjaciół na prawicy, zarówno w mediach, jak i w PiS-ie.

Jednak jakież było ich zaskoczenie, gdy na liście – medialnie - tak wiele osób nie zostawiło suchej nitki. Złapało się na to kilku biskupów nieznających sprawy (w tym niestety później ludzie decyzyjni w KEP) i niewiele osób więcej. Jednak znacznie większym ciosem była odpowiedź ok. 200 parlamentarzystów PiS. A wszyscy posłowie tej partii nie podpisali się tylko dlatego, że list był za delikatny, bo delikatny rzeczywiście był. Mówił jednak stanowczo, lecz grzecznie zrobimy co chcemy, nie po to by was urazić, ale się nam nie wtrącajcie. Po takiej historii, wśród ukraińskich nacjonalistów nastąpił popłoch i bicie na alarm.

W dzwony zaczęła bić najwyraźniej też Wyborcza, bo uruchomiła staruszka Smoleńskiego. Niegdyś pistolet Michnika, gwiazda odkrytej afery Rywina i zmartwienie dla środowisk kresowo-patriotycznych z powodu wyjątkowo tendencyjnej narracji w sprawach Ludobójstwa Wołyńsko-Małopolskiego. Stał się nawet dla Kresowian symbolem manipulacji oraz załgania tych spraw i tak został zapamiętany. Opinii na jego temat nie przebił nawet Marcin Wojciechowski mimo że włożył w pisanie głupot dużo więcej energii. Ostatecznie Smoleński przestał pisać, bo skompromitował się artykułem „Co Pana obchodzi kamień po Niemcach?”. Chciał tam po raz kolejny uderzyć w starszych Kresowian próbujących upamiętnić zbrodnie UPA na członkach swych rodzin. W efekcie jednak w przezabawny sposób wyszedł na jaw brak jego dziennikarskiej solidności. Później odzywał się w historycznych sprawach polsko-ukraińskich sporadycznie, albo wręcz wcale. W każdym razie jego aktywność nie była odnotowywana tak jak kiedyś.

I cóż się musiało stać, że redaktor Smoleński zrzucił kocyk i zszedł z fotela bujanego? Hasło: „Wszystkie ręce na pokład?”. Nagle powyłazili z różnych zakątków - wszelkich odmian zwolennicy delikatnej polityki i charakterystycznego pojęcia „pojednania” polsko-ukraińskiego. Ś.P. profesor Paweł Wieczorkiewicz, widząc charakter pojmowania tego terminu na salonie (który cechowała akceptacja dla kultu sprawców przez rodziny pomordowanych i wymuszenie milczenie na ich temat) - określił to bardzo dosadnie. Otóż tę współczesną politykę w odniesieniu do banderowskich zbrodni zilustrował fraszką z jakiejś gazetki z 1905 roku: „I stanęło przeto na tem, by pojednać dupę z batem”. Nikomu nigdy nie udało się chyba lepiej tego skwitować, choć minęło kilka lat od jego śmierci. Jak widać jednak w pewnych kwestiach nic się nie zmienia.

Dziś dziennikarzy Wyborczej wspierają w tej kwestii niejednokrotnie dziennikarze prawicowi, tacy jak Wojciech Mucha, czy Paweł Bobołowicz. Widzieć Smoleńskiego, ramię w ramię z nimi w jednej linii okopów, tak bezpośrednio - bezcenne. Pojawiłby się pewnie i Marcin Wojciechowski, ale biedaczyna siedzi na placówce dyplomatycznej, to się odzywać za dużo nie może. Jak zwykle niezwykłe jest to, co napisał Smoleński. Odniósł się do listu parlamentarzystów PiS. „Pisząc, że Ukraina ma za bohaterów "morderców kobiet i dzieci", posłowie obrażają tych, których nazywają przyjaciółmi” - zaczyna redaktor „Gaz Wybu”. Kiedy od powiedzenia prawdy na temat głupiego, bądź skandalicznego postępowania jakiejś osoby ona „strzela focha” i się obraża nie wskazuje to ani na wybitną mądrość, ani na twardość charakteru, a już tym bardziej na jej pokorę. Kimże więc jest klakier takiej osoby?

Smoleński czepia się jednego ze zdań, które napisali polscy parlamentarzyści: To denerwujące redaktora zdanie brzmi tak: „Problemem jest dzisiejszy ukraiński stosunek do sprawców ludobójstwa dokonanego na Polakach w latach II wojny światowej”. Smoleński, jak się zdaje usiłuje udowodnić, iż stosunek ten nie jest wśród ukraińskich elit jednolity. Powołuje się na „liczne” deklaracje Lubomyra Huzara. Jednak trudno w nie ufać skoro Huzar mówił o sztucznej symetrii zbrodni, nie chcąc zgodzić się, iż banderowskie ludobójstwo było „zbrodnią kainową”. Redaktor dorzuca do tego kilka nazwisk, które przy ogólnym ukraińskim kursie, niezależnie od ról jakie pełniły nie mają żadnego znaczenia.

Cóż bowiem z tego, jeśli nawet Jewhen Stachiw, członek OUN-UPA szepnął cokolwiek, że było mu wstyd i przykro z powodu tego co wyrabiała jego organizacja? Jakież to miało znaczenie wobec nieustannego wzrastania tendencji do stawiania pomników jego dowódcom, którzy taką politykę nakazywali? Jakież to ma znaczenie wobec uczenia ukraińskich dzieci o tych samych ludziach jako na wzorach do naśladowania? Jakież to ma znaczenie wobec kultu SS, który się na Ukrainie rozwija w najlepsze i pierze mózgi młodym ludziom? Przykładów może być więcej, ale odpowiedź jedna: żadnego. No chyba, iż założymy, że Stachiw nie był szczery pomagał ugłaskiwać Polaków, a „swoim” zyskiwał na czasie. Jednak na to żadnych dowodów nie ma i niewykluczone, iż rzeczywiście odzywało się u niego sumienie.

Kluczowym punktem ataku Smoleńskiego w całym tekście jest zadanie kłamu zdaniu, które napisali posłowie: "na poziomie państwowym i samorządowym [My Polacy] nie upamiętniamy ludzi, którzy mają na rękach krew niewinnej ludności cywilnej". Polscy parlamentarzyści stali się tu ofiarą własnej delikatności. Nie powinni byli pisać o „ludziach z krwią na rękach”, lecz o okrutnych ludobójcach, którzy zabijali dziesiątki tysięcy kobiet i dzieci, co było główną formą ich działalności. Wtedy strona przeciwna nie znalazła by żadnych szans na porównywanie. Jednak tak delikatna forma pozwala właśnie stworzyć symetrię, bowiem jakiś dowódca, który z zasady nie zabijał cywilów, lecz zdarzyło mu się wykonać odwet, jako wyjątek od reguły - także będzie pasował pod tę definicję. I Smoleński w sposób wyjątkowo cyniczny posługuje się przykładem Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki” oraz wsi Dubinki gdzie jego ludzie w odwecie za zbrodnie lietuvskie zastrzelili ponad 20 mieszkańców.

Dalej wyciąga Józefa Zadzierskiego „Wołyniaka” który ma na koncie we wsi Piskorowice kilka razy tyle. Jednak żadną miarą nigdy nie zbliży się to do 135 tysięcy pomordowanych Polaków oraz bestialstwa przy zabijaniu. Nigdy też nie będzie dowodem na regułę działań polskiego podziemia, bo z reguły polskie podziemie nie zabijało niewinnej ludności cywilnej. Delikatne sformułowanie „krew na rękach” stworzyło więc bardzo duże możliwości. Redaktor Wyborczej powołuje się też na na odwet w Pawłokomie i uczestnictwo w uroczystościach rocznicowych w tej miejscowości prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Ten ostatni został potraktowany użytkowo jako słaby punkt PiS. Pawłokoma natomiast jest miejscem, w którym zbrodnia nie została do końca wyjaśniona, tak jak w Jedwabnem i z góry przyjęto automatycznie wersję strony niepolskiej. Przedstawiciele mniejszości ukraińskiej nie chcieli nawet ekshumacji, co jest dokładnie odwróceniem braku woli w przypadku kości polskich ofiar - leżących na wołyńskich polach. Wiadomo też, że na tablicy pamiątkowej pojawiły się nazwiska osób, które nigdy nie zostały w tej miejscowości zastrzelone.

Paweł Smoleński pisze na końcu, że jeśli prawdą jest, iż deklaracja polityczna, tak jak napisali to posłowie - rzeczywiście nie będzie niewyważona - to muszą zgodnie z jego sugestią wspomnieć także o ukraińskich ofiarach polskiego podziemia. Zatem jak się można spodziewać chodzi o stworzenie wrażenia symetrii po obu stronach. Tych, którzy jego teksty przed laty znali nie powinno to zaskoczyć. Sęk w tym, że zbudowanie wrażenia symetrii jest podstawowym postulatem osób kultywujących banderowskich morderców. Należy więc przypomnieć Pawłowi Smoleńskiemu rzecz prostą, acz mocno wypieraną z umysłów osób subiektywnych. 11 lipca jest dniem, który ma służyć upamiętnieniu ofiar, a nie dostosowywania się do żądań sprawców, bądź ich młodszych adwokatów.

Źródło: prawy.pl

Sonda
Wczytywanie sondy...
Polecane
Wczytywanie komentarzy...
Przejdź na stronę główną