Jerzy Wójcicki z Ukrainy, odgrzebany z nicości, podkarmiony polskimi pieniędzmi, wpuszczony na salony, wylansowany przez media Gazety Polskiej na kresowy autorytet i jednego z czołowych przedstawicieli ukraińskich Polaków. Następnie obrósł w piórka i zaczął kąsać polską rękę, która go karmi.
Na tym mógłbym właściwie zakończyć streszczenie historii zagubionego Jurka Wójcickiego, który nagle zaszokował wszystkich artykułem w Gazecie Polskiej - powielającym banderowską interpretację historii. Mnie nie zaskoczył wcale. Poznałem go, bywając w Fundacji Wolność i Demokracja. Jego cechą charakterystyczną było to, iż gdy zaczynał mówić o trudnych polsko-ukraińskich sprawach był absolutnie oderwany od rzeczywistości. Sprowadzany jednak na ziemię nie szedł w zaparte jak niektórzy, toteż nie znajdywałem w nim jakiejś złej woli, a przynajmniej tak się może wydawać. W każdym razie powtarzał propagandowe frazesy puszczane między zwykły ukraiński lud, lecz nie odnosiłem wrażenia, aby był nastawionym perfidnie rezunem, udającym Polaka. A różnych ludzi w życiu spotkałem. Natomiast jego wiedza dotycząca, zarówno OUN-UPA jak i dokonanego przez te struktury ludobójstwa była tak zerowa - jak moich starszych ciotek o „rozpoznaniu bojem”.
Starałem się co mogłem w czasie chwilowych rozmów wytłumaczyć, ale jak się dziś okazało mówiłem do ściany. Trudno. I jakież było moje zdziwienie, gdy podczas jednej z dyskusji w Cafe Niespodzianka (Już kiedy „zapłonął Majdan” zaczęły zachodzić zmiany.) Dawid Wildstein, który dyskutował m. in. ze mną - powołał się na Jurka Wójcickiego. Zobaczyłem podówczas na czym polega dramat, to niestety wzajemna dezinformacja, nie zawsze ze złej woli. Czasami jednak tak, bo jak nazwać brednie, które Jurek Wójcicki popełnił ostatnio w Gazecie Polskiej? Faktycznie są one powieleniem retoryki neobanderowskiej. W każdym razie Jerzy, który dzięki polskim dotacjom na pismo „Słowo Polskie”, jakie zaczął redagować - stał się jednym z przedstawicieli polskiej prasy na Ukrainie. Żywiony pieniędzmi z MSZtu został szybko jednym z przedstawicieli środowisk polskich, choć wiedzą i doświadczeniem nie miał szans dorównać np. pani Emilii Chmielowej.
Tu jednak nie ma go za co winić, choćby z racji wieku, braku doświadczenia i dość świeżego „odkrycia” go przed kilku laty. Wielokrotnie zapraszany do senatu na konferencje, lub na posiedzenia sejmowych Komisji poświęcone odpowiednim sprawom - szybko przecenił swoją rolę i możliwości. Jeśli powoływali się nań przedstawiciele Gazety Polskiej, to można podejrzewać, że tylko dlatego, iż mówił im wszystko to, co naprawdę chcieli usłyszeć. Niestety jednak cechą charakterystyczną Polaków na Ukrainie jest dość duże wynarodowienie. A ponieważ z powodów oczywistych nie tworzą zwartego osadnictwa jak na Litwie, wspólna pamięć i obrona własnych interesów jest w porównaniu z Polakami wileńskimi absolutnie szczątkowa. Tak jak i świadomość Jurka, który chciał się najwyraźniej jednak rozwijać. Próbował tego przez większość swojej kariery we współpracy z Fundacją Wolność i Demokracja. I gdyby tak pozostało, to pewnie nic by się nie stało.
Pierwszy zgrzyt nastąpił po nieudanej inicjatywie wmurowania tablicy upamiętniającej cichociemnych, którą przeprowadzał właśnie z Fundacją. Zablokował ją Wołodymyr Wiatrowycz, negacjonista i propagandysta, grający rolę historyka i szefa ukraińskiego IPN. Otóż człowiek ten zablokował to upamiętnienie pod pretekstem, że obaj polscy żołnierze mogli być odpowiedzialni za zbrodnie na Ukraińcach. Wystarczył do takich przypuszczeń fakt, że bronili polskiej ludności przed zbrodniami UPA (Sic!). A Wiatrowycz, jak wiadomo szuka każdej okazji, by sztucznie budować symetrię zbrodni po polskiej stronie. Wtedy to właśnie Jurek podjął fatalną decyzję o spotkaniu z Wiatrowyczem, wręcz idiotyczną. Otóż po pierwsze - spotykanie się z Wiatrowyczem nawet kogokolwiek z polskich dygnitarzy nie ma właściwie w ogóle sensu. To osoba absolutnie skompromitowana w Europie i na świecie, właśnie za swoją działalność w sprawach historii, czy pozwalania sobie na działania w archiwach niedopuszczalne, a zmierzające do jej zafałszowania.
Traktował o tym amerykański artykuł na łamach Foreign Policy, lecz słuchy o tym i różnych innych skandalicznych działaniach chodziły już wcześniej. Po drugie, nawet jeśli spotkania z Wiatrowyczem nie mają sensu, to zarówno szef IPN Łukasz Kamiński, czy przewodniczący sejmowej Komisji Łączności z Polakami za Granicą, którzy się z Wiatrowyczem spotkali - mieli ku temu odpowiednie stanowiska i zaplecze (mieli odpowiednią rangę). Spotkania bez sensu, bo właściwie nic nie dające, a wręcz grożące stratami. Pożyteczne może o tyle, iż rozwiały jakiekolwiek nadzieje na dobrą wolę u tego człowieka. Przynajmniej w kwestii przewodniczącego Komisji. Nie wiadomo jak w wypadku prezesa IPN, choć i on dostał odpowiedni komplet sygnałów, by takie wnioski wyciągnąć. Jednak, gdy na spotkanie z Wiatrowyczem, dyrektorem IPNu czy wcześniej innych instytucji oraz z racji pełnionej funkcji współpracownikiem SBU postanowił się udać mały biedny Jurek, chcąc z nim negocjować - można się było złapać za głowę (To po trzecie).
Kim bowiem jest Jerzy przy Wiatrowyczu? Absolutnie nikim, piszę to z przykrością, tylko tak musieli do tego podejść nacjonaliści ukraińscy. Wystarczy spojrzeć ich oczyma. Stosunkowo młody nierozgarnięty gość, wydający niszowe kanapowe pismo, czytane przez wąskie grono polskich babć na Ukrainie, mogące upaść w krótki czas po nieotrzymaniu dotacji. Do tego wszystkiego Jurek, mieszkając w Winnicy i mając tam żonę i dzieci, aż się prosił by założyć mu kontrolną obrożę na szyję. A że sam wiedzy w kwestiach, o których napisał artykuł nie miał żadnej - stanowił wymarzonego partnera do rozmowy. Pierwszym sygnałem ostrzegawczym był fakt, gdy w Fundacji wysłał maila do jednej z osób z prośbą o sprawdzenie stylistyczne pisma. Pisma, pod którym zamierzał się podpisać razem z Piotrem Tymą, szefem bardzo kontrowersyjnego Związku Ukraińców w Polsce.
O charakterze tej organizacji świadczyły przez lata polakożercze teksty, na łamach ich organu prasowego „Nasze Słowo”, w tym jeden kontestujący przynależność do Polski jej obecnych południowo-wschodnich terenów. Pismo jest oczywiście żywione z polskich podatków. Zanim jednak z przerażeniem i konsternacją w Fundacji zdążono zareagować, mając zamiar Jurka od tego odwieść - było po wszystkim. Wykonał to bez żadnej konsultacji z ludźmi, którzy mu przez lata pomagali. Być może błyskawicznie zadziałał Piotr Tyma zorientowawszy się w całej sytuacji, wiedząc że po zweryfikowaniu tych zamiarów - ten numer może nie przejść. To jednak tylko dywagacje bez żadnych dowodów. Tak czy inaczej wypada zadać pytania: Czy Jerzy spotykając się z samym sojusznikiem Mordoru, mógł chcieć się wykazać aktywnością i robić politykę? Może oczekiwał, iż gdy zyska takie kontakty, jego pozycja względem partnerów załatwiających w Warszawie polskie sprawy kresowe – wzrośnie?
W efekcie jednak można się domyślić, iż mając tak niską pozycję, a dla Wiatrowycza zerowe atuty - mógł się jedynie zhołdować. Były to jednak tylko przypuszczenia do momentu napisania jego artykułu w Gazecie Polskiej. Pomysł podpisania wspólnego pisma z Tymą był pierwszym tego symptomem, ale można to było zrzucać jeszcze na karb głupoty. Przeto Jurek może teraz tylko służyć za legitymizatora planów nacjonalistów ukraińskich, jako przedstawiciel ukraińskich Polaków. Niektórych może to zwieść. Do takiej roli został zdegradowany. Żal mi tego człowieka, bo jego decyzje, to jak zwykle kombinacja pozostawienia samych sobie Polaków na Kresach przez polskie państwo oraz głupoty własnej. Odgrzebany jako aktywniejszy przykład pozostałości polskiej obecności w swoim rejonie na Ukrainie, dłubiący swoją chałupniczą stronę internetową wizyt.net (Teraz po modernizacji dzięki polskim pieniądzom jest także stroną Słowa Polskiego.) - miał szansę odegrać niemałą rolę.
Teraz nacjonaliści ukraińscy będą od niego oczekiwać odegrania roli marionetki, a są one niestety dla nich tanie. Mają bowiem wielu swoich janczarów. Nie jest to więc jakaś szczególna posada i historyczna rola. Waga Jurka w rękach ukraińskich nacjonalistów może być o tyle wyższa, iż został on wcześniej w Polsce podpompowany jako przedstawiciel Polaków na Ukrainie. Gdyby nie wszedł w kontakt z nacjonalistami ukraińskimi, byłaby jeszcze możliwość roztoczenia nad nim i jego rodziną parasola ochrony dyplomatycznej. Teraz jednak, gdy dał się urobić wykreował im cały wachlarz możliwości użycia jego osoby. Niezależnie od tego jak neobanderowcy chcieliby go jeszcze wykorzystać (posłużył już za tubę propagandową). Jerzy idzie wyraźnie w stronę pozycji Polaka koncesjonowanego. A ona przyniesie mu tylko straty, tak jak będzie szkodzić polskości, której w teorii jest przedstawicielem.
Czymże jest wpisywanie się przez niego w rolę działania na rzecz kultu zbrodniarzy, którzy takich jak on w przeszłości mordowali? Nie posłuży ono ani resztkom Polaków na Ukrainie, ani Polakom w Polsce. Symbolicznym jest to, że Jerzy Wójcicki wobec Michała Dworczyka (byłego prezesa Fundacji Wolność i Demokracja) zachował się moim zdaniem iście po judaszowemu. Wypalił mu w Gazecie Polskiej tekst (wcześniej podskubując coś na Facebooku) przeciwny upamiętnieniu 11 lipca - ofiar banderowskiego ludobójstwa. Uczynił to, nie zważywszy na fakt, że to właśnie Michał Dworczyk jest za to odpowiedzialny w PiS. I zrobił to w momencie najbardziej natężonej walki frakcyjnej w tej partii, między zwolennikami powiedzenia prawdy, a entuzjastami uginania się w imię niedrażnienia neobanderowców. Bardzo dziwnie zeszło się to także z momentem, gdy zdesperowani nacjonaliści ukraińscy uruchamiają jak najszerzej swój lobbing, by sprawę przewodniczącemu Komisji, jak i tym bardziej klubowi Kukiz'15 (którego propozycje są znacznie dla sprawy upamiętnienia ofiar korzystniejsze) - utrącić.
Aleksander Szycht