Minister zdrowia Konstanty Radziwiłł właśnie przedstawił Radzie Ministrów „Strategię zmian systemu ochrony zdrowia”. Zakłada ona, że każdy pacjent będzie miał dostęp do darmowego leczenia z samego tytułu, że jest obywatelem RP, lub rezydentem.
To niby wielkie odkrycie i zdobycz za czasów władzy PiS. Jednak, gdy się uważnie przyjrzeć, co to za „eureka”, można puknąć się w czoło, ponieważ i tak dotąd było. Chociaż nie identycznie, bo wiązało się z bieganiem po urzędach i papierkową robotą. Każdy pracujący, za którego pracodawca lub on osobiście, a także emeryt, rencista i osoby będące na jego utrzymaniu miały prawo do opieki zdrowotnej. Bezrobotni przynosili z urzędu pracy zaświadczenia, że pozostają bez zatrudnienia i składki za nich opłaca budżet państwa
A ci, którzy nie zawracali sobie głowy kwitami z pośredniaka i nie byli tam zarejestrowani, bo i tak tam dla nich pracy nie było, w razie zagrożenia życia i zdrowia i tak lądowali w szpitalach, bo – od strony prawnej- nie można było odmówić nad nimi opieki. W sytuacjach nieuregulowanych, do pomocy w kwestii zwrotu kosztów, szpital włączał pracownika socjalnego, który za leczenie osób „wykluczonych” ściągał kasę z gminy.
Czasem zdarzały się sytuacje jak z gangsterskiego filmu. Lekarze ze Szpitala Praskiego w Warszawie opowiadali mi o przypadkach osób „wykluczonych”, które na drugi, lub trzeci dzień po operacji bywały odbijane przez okno i wynoszone w nocy po drabinie przez troskliwych kolegów, byle tylko nie dochodzono: kto zacz, w jakich okolicznościach, z jakimi obrażeniami tam trafił i z jakiej puli go opłacać.
Tak, że skończą się papierki, pracownikom socjalnym szpitali przejdzie z tego powodu ból głowy, bo teraz już bez biurokracji budżet zapłaci za leczenie każdego. Dziś, wedle szacunków, około 2,5 miliona Polaków nie ma formalnego prawa do świadczeń zdrowotnych, bo ani sami za siebie nie płacą, ani nikt za nich nie opłaca składki zdrowotnej. Problem dotyczy w dużej mierze osób „wykluczonych’, ale i tych, które pracują na umowach śmieciowych.
W komunikacie wysłanym przez Radziwiłła jest tylko jedna, za to fundamentalna nieścisłość. Że teraz, za PiS-u, każdy obywatel będzie mógł się leczyć za darmo. Wierutne kłamstwo! Nie ma darmowego leczenia. Lekarzowi, pielęgniarkom, diagnostom, laborantom, rentgenologom, fizjoterapeutom, pralniom, kucharkom i salowym ktoś musi zapłacić, bo to nie są wolontariusze. Ktoś musi zabulić za utrzymanie substancji placówek medycznych: za remonty, wodę, prąd, kanalizację, ogrzewanie, no i za leki. Nie ma darmowego lunchu! Zatem zapłacimy my wszyscy: osoby pracujące i emeryci z podatków, bo składkę ubezpieczeniową, którą dotąd wyodrębniano i która do puli 7,75 proc. jest odpisywana od podatku, w różnicy do wysokości 9 proc. (bo tyle wynosi obecnie składka zdrowotna) płaciliśmy już ekstra z własnej kieszeni. Zatem nie darmowa ministrze opieka zdrowotna, tylko opłacana z krwawicy i potu obywateli.
Fakt, że od 2018 roku ministerstwo ma zlikwidować Narodowy Fundusz Zdrowia i powołać Urząd Zdrowia Publicznego, a część zadań NFZ przejmie minister zdrowia i wojewodowie to w istocie kwestie techniczne i pacjentów mało to obchodzi.
Oni chcą mieć dostęp do lekarza w przychodni i szpitalu. A z tym jest fatalnie. Mimo podwyżek po 400 złotych od zeszłego roku przyznanym pielęgniarkom - kwot, które mają być serwowane rokrocznie aż do osiągnięcia poziomu podwyżek 1600 zł, i dołożeniu sporej kasy lekarzom podstawowej opieki zdrowotnej, nie ma spokoju w środowisku medycznym. 26 września aż dziewięć związków medycznych zapowiada ogólnopolski protest. Na ulice wyjdą robiący specjalizację lekarze rezydenci, którzy „mają” za mało, fizjoterapeuci, którym PiS zablokował wejście w życie podpisanej już przez prezydenta Andrzeja Dudę ustawy o uprawnieniach, ratownicy medyczni i inne niezadowolone „białe fartuchy”.
Kiedy wyjdą pacjenci? Przecież nikogo z nich nie satysfakcjonuje fakt przyznania przez sąd racji Rzecznikowi Praw Pacjenta, że w pierwszych dniach stycznia zeszłego roku lekarze podstawowej opieki zdrowotnej złamali prawo, zamykając przed pacjentami gabinety. Co z tego, skoro prawo nie działa. O tym, że nie działa, świadczą podwyżki przyznane niedawno tej grupie lekarzy, w większości prowadzących praktyki prywatne. Urzędnicy mogą im skoczyć na plecy. Tu działa rynek! Lekarzy, także rodzinnych, jest o wiele za mało. 2,2 lekarza na tysiąc mieszkańców lokuje nas w ogonie Europy. A skoro tak, mogą – podobnie jak pielęgniarki, których również dramatycznie brakuje – dyktować warunki.
Jednak szermowanie od dwudziestu lat hasłem, że na ochronę zdrowia powinno się przeznaczać 6 proc. Produktu Krajowego Brutto, a wraz z przedsięwzięciami samorządów wydajemy zaledwie 4,8 PKB, jest żałosne. Przecież wielkość nakładów zależy od wielkości ogólnego PKB, a nie jest on w Polsce imponujący. I żadne pieniądze nie rozwiążą problemu braku lekarzy, którzy się nie rozmnożą przez pączkowanie. Polonia medyczna (ta zrzeszona i policzalna) liczy już 25 tysięcy ludzi. Co roku z Polski wyjeżdża około tysiąca lekarzy. Argument, że panaceum na zatrzymanie tego exodusu to finansowanie ochrony zdrowia na poziomie 6 proc. PKB się nie broni. Nie tylko większe pieniądze w wyborze emigracji wchodzą w grę. Także zadowolenie z życia w kraju i rozwojowe szanse.