No i znów mamy protest medyków. Nie twierdzę, że nieuzasadniony. Każdy chciałby zarabiać więcej i pracować w bardziej dogodnych warunkach. A te są podłe zarówno dla lekarzy, jak i pacjentów. Przy czym w relacjach lekarz- pacjent to ten drugi jest stroną słabszą, bo chorą, mniej lub bardziej niepełnosprawną. Zastanawiam się tylko, kiedy wielki protest pacjentów. Bardzo by się przydał i w takiej manifestacji uczestniczyłaby pewnie potężna armia ludzi rozżalonych zarówno „na panów doktorów”, jak i rząd, który sprawił im to piekło. Ale kto go zorganizuje? Nie ma szans.
Zdrowie zawsze było polityczne. Zależne od podziału budżetu państwa. PO zmarnowała osiem lat dla ochrony zdrowia, lansując z uporem maniaka spółki prawa handlowego jako panaceum na wszelkie bolączki. Balcerowicz nadal chodzi w glorii sławy, pełen samouwielbienia i cmokania zwolenników terapii szokowej, ale gdy przyjrzeć się historii, dojdziemy do wniosku, że pies jest pogrzebany na samym starcie reformy ochrony zdrowia, jaką zafundował nam duet Jerzy Buzek – Leszek Balcerowicz.
Dlaczego? Z budżetowego wspólnego bochenka chleba odkrojono na ochronę zdrowia za mały kawałek. Na sztandarach wyborczych było 6 proc. Produktu Krajowego Brutto, ale Balcerowicz zgodził się tylko na 4,5 proc., choć jako ekonomista, wchodząc w roli szefa Unii Wolności do rządowej koalicji z AWS i firmując reformy, nie mógł nie zdawać sobie sprawy z tego, że nie dotrzyma słowa.
Zapewne stało się tak na skutek ograniczeń budżetowych, ale przede wszystkim wyborów społecznych priorytetów. Zdrowie obywateli potraktowano po macoszemu. Rząd i tak się wyżywi, stwierdził niegdyś Jerzy Urban, ale tę zasadę stosowali również rządowi następcy rodem z Solidarności. Kliniki rządowe bowiem nadal dobrze się miały, choć ukryte na oddziałach najlepszych polskich szpitali. Reforma nie mogła się udać z powodu potężnego niedofinansowania i żadna zamiana publicznej służby zdrowia na formułę 16 kas chorych nie mogła się udać wskutek ogromnych ubytków w systemie opieki zdrowotnej. Zbiegło się to z wielkim bezrobociem, a składki zdrowotne od pracujących nie miały wysokiej wartości, bo dominowały niskie place. Składka była i jest częścią podatku od dochodów, choć już ekstra dopłacamy do niej z własnej kieszeni.
Zostaliśmy oszukani, bo silą rzeczy z niedofinansowania musiały powstać limity świadczeń medycznych i coraz dłuższe kolejki. Jednak prawdziwy dramat pacjentów zaczął się wtedy, gdy po wejściu Polski do Unii Europejskiej - a zwłaszcza gdy na Zachodzie uznano dyplomy polskich uczelni medycznych i nie trzeba ich było nostryfikować – medycy zaczęli z kraju wyjeżdżać. Exodus trwa do dziś. Z ankiet przeprowadzanych wśród studentów medycyny wynika, że co drugi chce wyjechać do pracy do kraju poza Polską. Nikt ich nie ogrodzi drutem kolczastym i nie zatrzyma, ale też nikt nie ma pomysłu jak to zrobić. Nie sądzę, żeby podwyżki, których domagają się teraz rezydenci, pielęgniarki, lekarze różnych specjalności, fizjoterapeuci, ratownicy medyczni i inne „białe fartuchy” mogły zahamować wyjazdy. To już inne pokolenie, do którego nie przemawiają słowa Norwida, że „ojczyzna to ziemia i groby”. Oni raczej wierzą mądrości Arystofanesa: ”Gdzie dobrze, tam ojczyzna.
No i powstała ogromna dziura, bo mamy w Polsce 2,2 lekarza na tysiąc mieszkańców, co jest najgorszym wskaźnikiem w UE. Ofiarą tej sytuacji jest pacjent. Człowiek coraz starszy i wraz z wiekiem mniej sprawny.
Kto może i ma za co, ratuje się leczeniem prywatnie. Gdyby nie to, byłaby tragedia. Rynek prywatnej ochrony zdrowia został oszacowany w Polsce na 5 mld euro. Ciekawostką jest, że stanowi to aż 36 proc. całego rynku medycznego Europy Środkowo - Wschodniej. Wydatki obywateli na prywatne leczenie w tym regionie rosną 6 proc. rocznie, ale w Polsce o 8 proc. rocznie - dwa razy szybciej niż w sektorze publicznym. Ważną też rolę w budowaniu prywatnego segmentu medycznego stanowią pracownicze abonamenty ,wykupywane przez bogatsze firmy. Niestety, tylko nieliczni mają na nie szanse w miejscu pracy.
Chora sytuacja uderza głównie w pacjentów, ale oni nie wyjdą na ulice. Stowarzyszenia pacjentów są rozdrobnione. Organizują się przeważnie wokół określonych grup chorób. Często finansowo „wiszą” u klamek firm farmaceutycznych, które wykorzystują je do lobbingu swoich medykamentów, by parli na ministerstwo zdrowia i domagali się wpisów nowinek na listę leków dopuszczalnych w Polsce, lub wręcz refundowanych przez publicznego płatnika.
Nic w tym nie ma złego. Firmy nie tylko po to wykładają ogromne pieniądze na badania laboratoryjne i wdrażają do produkcji najnowsze zdobycze medycyny by zarabiać( co oczywiste), ale też propagują postęp w leczeniu określonych chorób. W relacjach firmy farmaceutyczne- stowarzyszenia pacjenckie jest pewna logika, bo obie strony są sobie potrzebne. Niepokoi mnie co innego. Lekarze narzekają na skandalicznie niskie zarobki, ale nie chcą ujawniać środków, które dostają od firm farmaceutycznych.. Co dziwne, same firmy chcą już to robić.
Tylko co piąty polski lekarz współpracujący z koncernami farmaceutycznymi zgodził się na ujawnienie, ile zarobił na tych kontaktach. A przecież kontakty lekarzy z firmami są konieczne. Koncerny pracujące nad coraz skuteczniejszymi lekami nie mogłyby ich wprowadzać do lecznictwa bez badań klinicznych. W fazie końcowej muszą się one odbywać się w szpitalach, gdzie leczeni są chorzy. Nie ma wstydu, że koncerny opłacają medyków za badania, doradztwo i konsultacje. Finansują im także wyjazdy na naukowe konferencje, gdzie medycy uaktualniają wiedzę.
Z danych firm wynika, że wyłożyły one w zeszłym roku na współpracę z polskimi lekarzami, szpitalami i organizacjami badawczymi ponad 632 mln zł
W Polsce lekarze ujawnianie dotąd skutecznie blokują, ale na przykład w USA od trzech lat obowiązuje Sunshine Act, prawo nakładające na firmy obowiązek publikacji danych o wydatkach na wynagrodzenia dla medyków. Trzeba wykazać wszystko, nawet cenę zafundowanej na kongresie kawy czy obiadu. Zasadę przejrzystości tych relacji przyjęły również: Francja, Dania, Portugalia i Holandia.
Wiem, że polscy medycy są w ogonie unijnych zarobków (jak Polacy w większości!), powinni zarabiać więcej, należą się im podwyżki. Jednak podejmując protest powinni grać w otwarte karty. Najpierw - nóżki na stół!
Alicja Dołowska