Spotkałem bezrozumnego jegomościa, uszczęśliwionego ponownym wyborem Tuska na stanowisko przewodniczącego rady europejskiej. I nie byłoby może w tym nic zaskakującego, gdybym go nie znał 10 lat wcześniej, jako małego, za to prężnego przedsiębiorcy.
Okres rządów PO-PSL, pozbawił go wszystkiego, co posiadał. Rewolucyjne zakrętasy państwa i państwowego przedsiębiorstwa, z którym był związany, wchłonęły lokal gastronomiczny, sklepy, mieszkanie, rower, tornister dziecka i przedostatnią parę butów, czyniąc z niego kilkudziesięciotysięcznego dłużnika ZUS-u, którego dzisiejszym sukcesem jest dobra umowa z komornikiem.
Gdy go spotkałem z zacięciem wyłożył mi dobrodziejstwa wynikające z przynależności do Unii Europejskiej. Gadał coś o wolności, o dopłatach, o układzie z Schengen. W pewnym momencie musiałem się wyłączyć, bo nie mogłem już słuchać takich brewerii w wykonaniu człowieka, którego lubię, a którego meandry myśli stały się dla mnie „niepojmowalne”. Pomyślałem tylko, jak propagandowo można tak komuś wygiąć rozum, by śpiewał hymny pochwalne na temat wolności, czy otwartości Europy, nie mogąc sobie pozwolić na spontaniczny wyjazd wypoczynkowy, choćby do przyjaznej Albanii. To tak jakby Buszmen oszalał z radości na wieść o wprowadzeniu nowej, ulepszonej wersji Windowsa.
A zatem istnieją ludzie, którzy mają tak koncertowo namieszane w głowach, by kolejny wybór łobuza traktować jako dobre zwiastowanie dla Rzeczypospolitej. Oczywiście nie twierdzę, iż lepszą opcją byłaby jakaś inna polityczna przechrzta. Twierdzę dobitnie, że na agonalnym szczycie wyborczym w ogóle nie powinno nas być, bowiem z tramwaju zwanego Unią Europejską dawno winniśmy już wyskoczyć. Najzdrowiej byłoby przygotować zespół historyków-patomorfologów, gotowych do głębokiej analizy świeżego truchła samobójczych wyczynów Europy. Z godnością mogliby pogrzebać w trupie, i ku przestrodze, skreślić parę wniosków, jak oto kolejna unia hucznie dokonała żywota, jak zresztą wszystkie dotychczasowe związki różnych państw w całej, dotychczasowej historii. Ja jednak, dzięki kolejnym rządom w moim Kraju, jestem skazywany na uczestnictwo w tym chocholim tańcu, którego wodzirejem jest, zawsze nam nieprzyjazny, Niemiec.
Czy doprawdy nikt nie wyciąga wniosków z historii? Czy ktokolwiek wierzy, że Niemcom nagle zaczęło zależeć na istnieniu suwerennego, niezależnego i bogatego sąsiada? Dzisiejsza unia to nowa kategoria wojny mająca na celu gospodarczy podbój mniejszych państw. Czyż nie symptomatyczny był rwetes, jaki podniósł się w Niemczech na wieść, iż w Polsce będziemy repolonizować media? Czyż doprawdy nikt nie wie, iż bez mała osiemdziesiąt siedem eurocentów z każdego euro dopłaty do polskiej gospodarki, trafia z powrotem do kasy niemieckich firm prowadzących inwestycje na terenie RP? Czy ktokolwiek wskaże choćby jeden polityczno-gospodarczy gest naszego sąsiada, który bezinteresownie wzmacnia pozycję Rzeczypospolitej w Europie? Czy druga wojna światowa jest już traktowana w kategoriach pradawnych bitew pod Cedynią czy Chocimiem? Czy wycięcie siedemnastu procent polskiej populacji po siedemdziesięciu latach, wybaczając można próbować wymazać?
Oczywiście moje utyskiwania nie dotyczą wielu zwykłych obywateli Niemiec, chcących współpracy z Polakami na zdrowych, partnerskich zasadach. Mierzi mnie postawa kolejnych rządów naszego sąsiada, którym niezmiennie przyświeca programowa nieprzychylność i chęć zdominowania Rzeczypospolitej. Istnieje tylko kwestia zastosowanej socjotechniki; jak przekazać Polakom kolejne szowinistyczne gnojstwo tak, by odebrali je za objaw bezinteresownego dobrodziejstwa. Aby nasz były wojenny najeźdźca mógł sączyć swe kłamliwe koncepcje trzeba tylko paru czynników; pseudopolską, audiowizualną szczekaczkę, opanowany rynek medialny czasopism i portali internetowych oraz wygadanego, oddanego pomazańca, który każdy szwindel wyłoży i uzasadni polskiej gawiedzi. Dla postawienia kropki nad „i”, w kwestii wierności tysiącletniej Rzeszy, należy w całości wciągnąć go do drapieżnej drużyny, wręczając mu w 2012 roku nagrodę imienia największego polakożercy, niemieckiego ministra spraw zagranicznych żydowskiego pochodzenia, łajdaka Walthera Rathenaua, jako uznanie za realizację służalczej polityki wobec Rzeszy. A służalczość rzeczona nie dość, że wydrenowała polską gospodarkę, czyniąc z nas najgorzej zarabiających obywateli Unii Europejskiej z najwyższymi rachunkami, to jeszcze obciążyła następne pokolenia Polaków, rozdając wszelkie własności i koncesje w obce, zachłanne łapy. Jeszcze tylko należy wypromować i uszlachetnić złodziejską grupę kolesi pod krawatami i wiecznie wkurzający biało-czerwony sąsiad jest udupiony na kolejne, długie lata. Oczywiście zapomnieć nie można o ówczesnej opozycji, której opozycyjności nijak nie mogę wyodrębnić. Owinięta od stóp do głów w narodowe barwy zdaje się mieć z lekka łapy unurzane w kontynuację polityki nikczemnych poprzedników. Z frazesami na ustach zmienia nazwiska, nie naruszając systemu. Jak mam bowiem rozumieć debiutancki podpis Prezydenta pod ustawą o przymusie szczepień, o uzbrojeniu w ostrą amunicję obcych żołnierzy na terenie RP? Jak rozumieć kontynuację świetlanych pomysłów niejakiego Siemoniaka przez nowego ministra? Jak pojąć wspólne głosowanie za wprowadzeniem umowy CETA? Jak pogodzić się z co miesięcznymi płatnościami wobec żydowskich ofiar holokaustu z kieszeni polskiego podatnika? Jak uszanować ministra spraw zagranicznych, którego przygotowanie nie predestynuje go do rządzenia podmiejskim Urzędem Pocztowym? Jak śledzić reformy sądownictwa, w czasie gdy najwięksi złodzieje bezkarnie przemawiają do nas z przeróżnych ekranów, pouczając nas przy zastosowaniu kanonów swojej bluźnierczej i grabieżczej etyki? Jak rozumieć zamordyzm podatkowy, ukierunkowany na walkę z mafiami, a de facto uderzający w zwyczajnego, polskiego przedsiębiorcę? Jak pojąć prezydenckie wypowiedzi na temat Jedwabnego, czy pogromu w Kielcach? Jak nie dostrzec bandytyzmu w artykułach Ustawy o Służbie Geologicznej? Jak radować się rzeszami kolejnych, urzędniczych pasożytów dozbrajanych w bezkarność i coraz większe uprawnienia? Jak odbierać uśmiechniętą twarz Prezydenta po rozmowach z diasporą żydowską, na temat kwestii uroszczeń wobec RP? Jak pojąć wielką radość polskiego establishmentu na nowinę, iż na Litwie zainstalowały się regularne wojska Bundeswehry?
Kiedy, znużony pierdołami o cudowności czasów współczesnych, rozstawałem się ze znajomym, uświadomiłem sobie, iż pogląd w Polsce buduje bardziej nienawiść do konkurenta niźli merytoryka zdarzeń. Niby to żadne objawienie, ale daje to asumpt do porażających obaw o brak granic łajdactw, jeśli rzeczona nienawiść jest tak głęboka i dynamiczna. A zatem można być podejrzewanym o współpracę z obcymi, jako agent „Oskar”, można patronować niezliczonym aferom, można być jednym z ojców chrzestnych masy złodziejskich prywatyzacji, można głosować za sankcjami przeciwko własnemu krajowi, można nie dostrzegać oświadczeń włodarzy wielkich koncernów spożywczych, dozwalającym serwować Polakom najgorszy szajs, bowiem są społeczeństwem, rzekomo mniej wymagającym, można kosmicznie zadłużać swoje państwo, można skubnąć własnych obywateli na kasę z OFE, a i tak część naszych Rodaków przyklaśnie postawie rudego proroka, przesuwając ponownie i tak już rozdęte granice skur...stwa.
Skąd zatem, tak antagonizujący Polaków, wybór na stanowisko prezydenta Europy? Czyż nie jest on pokłosiem ostatniej wizyty carycy Niemiec w gabinecie największego przeciwnika Tuska? Czy podział polskiego społeczeństwa, pogłębiony przez ten właśnie personalny werdykt, nie jest sztucznie wykreowanym pasmem narastającej nienawiści? Czy aby nasz drapieżny sąsiad nie chce wprowadzenia scenariusza z byłej Jugosławii, w którym bez własnych armat, a tylko za pomocą niemieckich srebrników dla separatystycznych organizacji chorwackich, doprowadzili do największego ludobójstwa u schyłku dwudziestego wieku? Patrzmy, więc na ręce naszego zachodniego „sojusznika”, przyodziane w białe rękawiczki, by nie zostały nam poszarpane biało-czerwone chorągiewki i zakazane patriotyczne piosenki, śpiewane w bieszczadzkiej głuszy.
Mimo wielości nastręczających pytań i obaw o Polską Rację Stanu, ja cały czas będę traktował kolejne lata Tuska w Brukseli nie jako kadencje, ale jako okres odroczenia.