Niepokorny Guy, zwany też pieszczotliwie rozczochranym Belgiem, nie ustaje w pogróżkach o sankcjach, jakie mogą spotkać Polskę, jeśli nie będzie grzeczna i ośmieli się mieć inne niż brukselska elita zdanie. W artykule opublikowanym na niemieckim portalu „Die Presse” domaga się, by Unia obcięła Polsce fundusze strukturalne, a także odebrała prawo głosu w Radzie UE. Belgijski Guy ma na punkcie Polski prawdziwą obsesję i chyba za punkt honoru przyjął sobie, żeby Polskę ukarać za to, że nie tańczy tak, jak jej zagra brukselska orkiestra.
Guy Verhofstadt pogania Unię, żeby wzięła za twarz niepokorny rząd w Polsce. Oznajmił bowiem, że sytuacja, w której wszczęto wobec Polski procedurę kontroli standardów demokratycznego państwa prawa, ale nie wykazuje się politycznej woli do wdrożenia sankcji, jest „żałosna”. Ta obsesja chyba miesza mu w głowie, skoro oznajmia, że PiS próbował …zablokować wybór Donalda Tuska na stanowisko szefa Rady Europejskiej, bo było to przejawem politycznej zemsty Jarosława Kaczyńskiego. Zablokować, jak: 27 do jednego? To jakiś absurd, pan Guy Verhofstadt ma problemy z matematyką. Ale w atakach na Polskę pozwala sobie na bardziej radykalne wnioski, określając zgłoszenie przez Beatę Szydło innego niż Tusk kandydata jako zamach stanu. „Na szczęście polityczny zamach stanu nie powiódł się ”- ocenił Belg.
W europarlamencie powinni jednak zasiadać mądrzejsi reprezentanci, bo sposób argumentacji Belga - z którym konsultuje się Ryszard Petru, ładując mu antypolskie akumulatory - spowoduje niebawem, że zostanie następnym Rubikoniem. Tym bardziej, iż pisze, że w istocie nie chodzi o karanie Polaków, lecz o ochronę fundamentalnych wartości liberalnej demokracji. Rozumiem, że w ramach tak rozumianej liberalnej demokracji powinniśmy przy wyborze szefa RE wziąć „mordę w kubeł”, nie wolno nam zgłaszać innej kandydatury w tychże wyborach. To jedyna możliwa demokracja wg. Guya, inaczej jest zamach. W kwestii cofnięcia nam funduszy strukturalnych Verhofstadt też robi z siebie żałosnego osobnika. Zapominając, że to jest przecież jeden z aspektów rekompensaty strat wynikłych z otwarcia rynku po wejściu Polski do UE. Belgijski Guy nawet się nie zająknie o wielkości "drenażu", jaki urządzono Polakom, likwidując przemysł i placówki handlowe, które nie wytrzymały konkurencji z globalnymi korporacjami, inaczej kalkulującymi ceny towarów i usług, bo mogły tak robić dzięki efektowi skali. To był i jest nadal realny koszt Polski bycia we wspólnocie.
Dali nam dotacje unijne na "otarcie łez" - o tym się trąbi, chociaż wyliczono, że co najmniej 60% tej pomocy wraca do krajów zachodnich. A o wyciąganiu kasy z Polski przez zachodnie korporacje - to już cisza. Do tego dochodzi drenaż polskich kadr: lekarzy, informatyków i innych specjalistów, których wykształcenie jest kosztem dla polskiej gospodarki i podatników, eksport taniej siły roboczej, która tworzy PKB Niemiec czy Anglii, i zawłaszczenie lub zniszczenie dużej części polskiego majątku narodowego.
A gdy chcemy uszczelnić system podatkowy, albo obciążyć hipermarkety czy banki stosownym podatkiem, to się okazuje, że prawo unijne nie pozwala. Większość Polaków jest zadłużona, a tylko kilkanaście procent ma jakieś oszczędności. Jeszcze rok temu, prawie 1 mln dzieci w Polsce żyło w biedzie. Większość PKB wytwarzane jest w zagranicznych firmach, które transferują zyski za granicę. Najchętniej by chcieli, byśmy mogli tylko kiwać palcem w bucie.
W jednej z ostatnich wypowiedzi o kryzysie w Unii Europejskiej europoseł Marek Jurek nie szczędził słów goryczy. Stwierdził, że Brexit jest wyrazem nieufności do instytucji UE, czego brukselskie elity nie przyjmują do wiadomości. Przyznał też, że wiele razy słyszał, również przed Brexitem, że pozbycie się Wielkiej Brytanii, a być może i w przyszłości innych niepokornych państw, pozwoli na ściślejszą integrację wybranej grupy państw. - Oni nigdy nie chcieli się z nami zjednoczyć, tylko dokonać akcesu - stwierdził Marek Jurek.
Unijni decydenci ciągle kombinują, jak na siłę innych uszczęśliwiać. Od paru dni w mediach wraca sprawa powołania Prokuratury Europejskiej, zajmującej się ściganiem przestępstw na szkodę interesów finansowych UE. Taką instytucje zapisano w Traktacie Lizbońskim z 2009 roku. Projekt rozporządzenia Komisji Europejskiej gotowy już był w 2013 r., jednak do tej pory rządy państw unijnych nie były w stanie dogadać się w tej sprawie. Przy czym w Traktacie przewidziano, że opcja wzmocnionej współpracy wymaga udziału co najmniej 9 państw członkowskich.
3 kwietnia podano wiadomość, że porozumienie w sprawie Prokuratury Europejskiej popiera już 16 państw. W tej grupie są: Belgia, Bułgaria, Chorwacja, Cypr, Czechy, Finlandia, Francja, Grecja, Hiszpania, Litwa, Luksemburg, Niemcy, Portugalia, Rumunia, Słowacja oraz Słowenia. Nie ma Polski. Nie ma także dwóch państw założycielskich UE: Holandii i Włoch, a także wychodzącej z UE Wlk. Brytanii, czy sprawującej prezydencję w Radzie UE Malty. Nie ma Węgier, Szwecji, Łotwy, Estonii, Irlandii, Austrii i Danii. To pęknięcie odbierane jest też przez część polityków jako symptom zmierzania do Europy dwóch prędkości. Polska, która od początku nie kryła zastrzeżeń do takiej formuły europejskiej prokuratury, podkreślała fakt, że ten ponadnarodowy organ, który miałby ścigać przestępstwa na szkodę unijnego budżetu zagrażałby niezależności krajowych prokuratorów. Zastrzeżenia dotyczą także proponowanych uprawnień Prokuratury Europejskiej dotyczących zwalczania transgranicznych oszustw związanych z VAT.
W opinii polskich władz dochody z tego podatku powinny pozostać w gestii kasy państwowej i nie ma powodu, by związaną z tym przestępczością zajmowały się unijne organy. Oznaczałoby to oddanie kompetencji organów krajowych abstrakcyjnemu ponadnarodowemu tworowi. Nie tylko nie ma pewności, czy będzie to skuteczne, ale też dziś nie wiadomo, co twórcom tego organu, w rozszerzaniu jego kompetencji przyjdzie jeszcze do głowy.
Alicja Dołowska