Jak ta historia się powtarza! Żyją jeszcze ludzie pamiętający, jak to Edward Gierek, podobnie jak dygnitarze rządowi, odprawowali tak zwane „gospodarskie wizyty”, podczas których spotykali się z obywatelami, tłumacząc im tajemnice polityki partii i rządu, jak rządowa telewizja relacjonowała te spotkania, pokazując rozradowane twarze obywateli, zachwyconych możliwością wspólnego rozważania tajemnic polityki partii i rządu z samym Pierwszym Sekretarzem, który niezależnie od innych zalet miał również i tę, że potrafił rozmawia nawet z krowami, które potem się mobilizowały i dawały więcej mleka.
Wszystko to sprawiało, że „Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej” - oczywiście do czasu, to znaczy – do momentu, w którym trzeba było zacząć spłacać zaciągnięte na Zachodzie długi. Wtedy bowiem czar prysnął, pojawiły się kartki, najpierw na cukier, a potem, stopniowo, już na wszystko, bo w wolnej sprzedaży były tylko ocet i musztarda. Toteż i teraz, kiedy ministrowie z premierem Mateuszem Morawieckim na czele wyruszyli w teren, by również obywateli natchnąć świadomością sukcesu, podobieństwa z okresem dobrego fartu z pierwszej połowy lat 70-tych aż biją w oczy – ale pojawił się też zgrzyt, który może być zwiastunem znanych z tamtego okresu „trudności wzrostu”, które w końcu skumulowały się w katastrofę.
Mam oczywiście na myśli wysunięty przez pana premiera Morawieckiego pomysł wprowadzenia „daniny solidarnościowej”, to znaczy – nowego podatku. Według wstępnych zapowiedzi, obciążeni zostaliby nim obywatele najlepiej sytuowani, a dochody z tej „daniny” zostałyby przeznaczone na wsparcie rodziców kalekich dzieci, którzy właśnie podjęli akcję protestacyjna w Sejmie. Może nie byloby w tym nic osobliwego, gdyby nie okoliczność, że pomysł tej „daniny” pojawił się niemal równocześnie z ogłoszeniem przez rząd tak zwanej „piątki Morawieckiego”, to znaczy – serii kolejnych programów rozdawniczych.
Obejmuje ona obniżenie podatku CIT dla małych firm, zmniejszenie składek ZUS dla najuboższych firm, 300-złotową wyprawkę dla każdego ucznia, 5 miliardów złotych na drogi lokalne i 20 mld na program „Dostępność plus”, czyli likwidowanie barier dla inwalidów. Oczywiście jeszcze się taki nie urodził, co by wszystkim dogodził, toteż zaraz rozmaici malkontenci podnieśli zarzut, że z tym obniżeniem CIT, to propaganda, bo CIT płacą firmy większe, a nie małe, a i obniżki ZUS też prawie nikt nie odczuje. Ale na te zarzuty odpowiedziała pani Andżelika Możdżanowska, pełnomocnik rządu do małych i średnich przedsiębiorstw, ze jest akurat odwrotnie, że wszystko zostało przewidziane i wyliczone w ramach Strategii na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju.
Pani Możdżanowska na pewno wie, co mówi, a w każdym razie – co w takich razach mówić należy. Wygatrywała bowiem z niejednego komina jako sekretarz Rady Naczelnej PSL i jako sekretarz stanu w Kancelarii Premiera za czasów Ewy Kopacz. W lipcu 2017 roku opuściła PSL i w nagrodę dostała posadę sekretarza stanu w Ministerstwie Rozwoju i stanowisko wspomnianego pełnomocnika. Jest absolwentką zarządzania Akademii Ekonomicznej w Poznaniu i Ochrony Środowiska Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu, więc skoro twierdzi, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, to czyż wypada zaprzeczać? Jasne, że nie wypada. Zresztą – jak tam było tak tam było, dość, że w rządowej telewizji zapanowała prawdziwa euforia, że teraz to PiS już na pewno wygra wybory, bo nieprzejednana opozycja może tylko zgrzytać zębami, próbując przelicytować rząd w hojności.
Tymczasem to wcale nie jest takie łatwe, bo jeśli nawet pani Lubnauer zaproponowałaby szklankę gorącego mleka dla każdego ucznia, to rząd zaraz doda do tego bułkę. Jeśli pan Schetino chciałby tę bułkę posmarować masłem, to rząd doda do tego jeszcze plasterek szynki – i tak dalej - aż dojdzie do pół litra do obiadu i na tym pewnie licytacja się skończy.
I na tym tle, „jak zgrzyt żelaza po szkle”, pojawił się pomysł „daniny solidarnościowej”. Chociaż oczywiście cały czas „Polska rośnie w siłę, a ludzie żyją dostatniej”, to najwyraźniej w rządowym skarbcu musiało pokazać się dno, skoro pan premier nie widzi innego wyjścia, jak oskubać bogatych. Wprawdzie w rządowej telewizji „nadwyżka budżetowa” bije wszelkie dotychczasowe rekordy, ale z drugiej strony budżet na rok 2018 został zaprojektowany z deficytem na poziomie 41,5 mld złotych, więc o żadnych „nadwyżkach” nie ma oczywiście mowy.
Ta okoliczność, mówiąc nawiasem, rzuca snop światła na potulność rządu w obliczu ultimatum postawionego Polsce przez niemieckiego owczarka Franciszka Timmermansa – żeby usunąć z ustawy o Sądzie Najwyższym skargę nadzwyczajną, żeby pani Małgorzata Gerdorf utrzymała się na stanowisku I prezesa SN jeśli nawet nie dożywotnio, to do momentu, kiedy Nasza Złota Pani znajdzie na jej miejsce kogoś innego i wreszcie – żeby sędziowie SN, co ukończyli 65 lat nie zostawali przenoszeni w stan spoczynku.
Potwierdza to podejrzenia, że chodzi o pozostawienie Sądzie Najwyższym agentury STASI możliwie jak najdłużej, bo o Trybunale Konstytucyjnym, od którego przecież walka o praworządność i demokrację w naszym nieszczęśliwym kraju się rozpoczęła – cyt! Nie tylko zresztą wobec niemieckiego owczarka, ale również wobec Żydów, którzy tym razem najwyraźniej postanowili wyszlamować nasz nieszczęśliwy kraj do gołej ziemi. W podobnej sytuacji znalazł się Edward Gierek, który podczas wizyty w Warszawie prezydenta Cartera, musiał zgodzić się na bezpośrednią transmisję telewizyjną z konferencji prasowej.
Wykorzystała to redakcja podziemnego pisma „Opinia”, do której wtedy pisywałem, a która przez SB na konferencję nie została dopuszczona, ale przesłała prezydentowi Carterowi pytania na piśmie. Ten, wspominając, że w konferencji prasowej chciała wziąć udział redakcja jeszcze jednego pisma, ale nie została dopuszczona, odczytał te pytania, a potem udzielił na nie odpowiedzi.
Skoro tedy pan premier Morawiecki ogłosił pomysł wprowadzenia „daniny solidarnościowej”, to nieomylny to znak, że zaczynają się znane z drugiej polowy lat 70-tych „trudności wzrostu” ze wszystkimi konsekwencjami. Toteż nic dziwnego, że pan red. Sakiewicz, który przecież coś tam musi wiedzieć, już teraz otrąbił zwycięstwo – co prawda tylko w postaci pomnika na Placu Piłsudskiego, ale jak to mówią – dobra psu i mucha.