Szczęśliwa wina
Rozstrzelanie przez muzułmańskich fanatyków paszkwilanckiej redakcji pisma „Charlie Hebdo”, które specjalizowało się w chamskich szyderstwach z religii, wywołało wśród europejskiej opinii publicznej dysonans poznawczy. Z jednej bowiem strony wielu ludzi i wiele środowisk doznało satysfakcji, że bezkarne dotąd i wskutek tej bezkarności butne łajdactwo zostało wreszcie ukarane.
Podobnie reagowały liczne środowiska w Polsce na spoliczkowanie Michała Boniego przez Janusza Korwin-Mikke – że nareszcie przynajmniej jeden ubecki konfident dostał po mordzie. Nie ulega wątpliwości, że redaktorom „Charlie Hebdo” należało się wybatożenie, ale ponieważ Unia Europejska zdelegalizowała kary cielesne, to muzułmańscy fanatycy właściwie nie mieli wyboru i chcąc ich skarcić, musieli ich rozstrzelać. Ten incydent skłania do refleksji ogólniejszej na temat autentyczności przekonań.
Czy człowiek, który nie jest gotów zaryzykować dla swoich przekonań własnego życia, albo w imię swoich przekonań zabijać, naprawdę wierzy w to, co głosi, czy tylko udaje? Takie pytanie trzeba sobie postawić zwłaszcza w Europie, w której chrześcijaństwo cierpi na starczy uwiąd i jest systematycznie wypierane przez kult Świętego Spokoju, którego ideałem jest dobrze wypić i smacznie zakąsić, a potem spokojnie wszystko przetrawić – i broń Boże nikogo przy tym nie urazić.
Kult Świętego Spokoju szerzy się zwłaszcza wśród Umiłowanych Przywódców, politycznych i duchowych, w następstwie czego narody europejskie coraz boleśniej odczuwają kryzys przywództwa, który doprowadza je do stanu bezbronności wobec islamu. Warto zwrócić uwagę, że islam się nie zmienił; zawsze był wojowniczy i nietolerancyjny. To europejscy chrześcijanie się zmienili. Dopóki jeszcze traktowali swoja religię serio, to bez żadnych kompleksów i z powodzeniem się z islamem konfrontowali. Kiedy jednak za sprawą długotrwałego oddziaływania żydokomuny na chrześcijańską ongiś Europę chrześcijaństwo zaczęło być traktowane jako rodzaj sennych urojeń, a w najlepszym razie – literatury, o żadnej skutecznej konfrontacji nie ma mowy.
Ilustracją tej duchowej bezbronności zsekularyzowanej Europy są eunuchoidalne „marsze przeciw przemocy”, na widok których nie tylko muzułmanie, ale również Senegalczycy dostają kolki od śmiechu.
Taki właśnie charakter może mieć zapowiadany z wielkim przytupem w Paryżu „marsz przeciw terroryzmowi”, w którym mają wziąć udział Umiłowani Przywódcy z wszystkich krajów, między innymi również pan minister Sergiusz Ławrow, którego ukraiński premier Arszenik Jaceniuk uważa za protektora terrorystów. Nad maszerującymi celebrytami z pewnością będą unosiły się gęste i trujące opary obłudy, bo wielu z nich jest przecież osobiście odpowiedzialnych za doprowadzanie narodów europejskich do stanu bezbronności poprzez nie tylko lansowanie, ale i instytucjonalne wspieranie komunistycznej rewolucji, która w Europie jest w pełnym natarciu.
Mylące jest to, że tym razem żydokomuna wykorzystuje alternatywną strategię zaproponowaną przez Antoniego Gramsciego, bo strategia bolszewicka, składająca się z gwałtownej zmiany stosunków własnościowych, masowego terroru i masowego duraczenia, chociaż owszem, przyniosła nieodwracalne rezultaty w postaci materialnych i duchowych spustoszeń wielkich obszarów świata, na dłuższą metę okazała się nieefektywna.
Obecna strategia głównym polem bitwy rewolucyjnej czyni sferę ludzkiej świadomości, czyli kulturę, w związku z czym na plan pierwszy wysuwa masowe duraczenie przy pomocy piekielnej triady: państwowego monopolu edukacyjnego, mediów i przemysłu rozrywkowego. Warto podkreślić, że to duraczenie nie jest jakąś propozycją do dyskusji, tylko elementem systemu prawnego, za którym stoi przemoc państwa. Seria strzałów oddanych do redaktorów „Charlie Hebdo” pokazała, że te wszystkie „multi-kulti i inne doktrynerskie wynalazki żydokomuny, to fantasmagorie, którym należałoby jak najszybciej położyć kres.
Z tego punktu widzenia egzekucja wykonana na redaktorach „Charlie Hebdo” może okazać się rodzajem „szczęśliwej winy” - o ile oczywiście przede wszystkim naród francuski, a za nim pozostałe narody europejskie się opamiętają, strząsną z siebie żydokomunę, która je oblazła i pogonią arywistów, tych wszystkich mechesów, którzy się nastręczyli słodkiej Francji w charakterze Umiłowanych Przywódców. Jeżeli znowu dojdzie do głosu dawna, stara Francja, o której z taką miłością i czcią pisze Jean Raspail w powieści „Sire”, pokazując zarazem zagrożenia w „Obozie świętych”.
Jeśli wreszcie francuski Front Narodowy przestanie trząść się ze strachu przed tym, co o nim powiedzą Żydzi, tylko stanie na wysokości ambitnego zadania, jakim jest przewodzenie dumnemu i szlachetnemu narodowi francuskiemu.
Stanisław Michalkiewicz
© WSZYSTKIE PRAWA DO TEKSTU ZASTRZEŻONE. Możesz udostępniać tekst w serwisach społecznościowych, ale zabronione jest kopiowanie tekstu w części lub całości przez inne redakcje i serwisy internetowe bez zgody redakcji pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.
Źródło: prawy.pl