Naga Amazonka (opowiadanie)
Za zgodą Autora - Leszka Posłusznego, publikujemy niezwykłe opowiadanie „Naga Amazonka”, z książki pt. „Pod oknem suflera”. Fantastyczny humor, z niezwykłym smakiem i wyczuciem ironizujący współczesną rzeczywistość, w tym relacje damsko-męskie. Piękna polszczyzna, błyskotliwe riposty, celna analiza – czego chcieć więcej?
NAGA AMAZONKA
Zasady regulaminu zawarte w umowie były jasne i rzeczowe. Po pierwsze – przeżyć dwadzieścia jeden dni w puszczy amazońskiej w towarzystwie jednego partnera. Po drugie – obowiązkowa, permanentna nagość oraz nakaz filmowania wszystkich ciekawych momentów survivalowego wyzwania. Z udogodnień umowa wskazywała na możliwość posiadania małej apteczki. Najważniejsze było jednak zawarte wytłuszczonym drukiem w przedostatnim paragrafie: „ po realizacji postanowień określonego zlecenia zawartego w paragrafie drugim, trzecim i czwartym zleceniobiorcy otrzymają wynagrodzenie w kwocie czterdziestu tysięcy złotych”.
Młody mężczyzna pochylił się nad blatem konferencyjnego stołu i zamaszystym ruchem złożył swój podpis w zaznaczonym miejscu. Juliusz Miazga wstał i uścisnął kolejno wyciągnięte dłonie, gratulujących mu decyzji ludzi z produkcji programu „Gołe ryzyko”. Juliusz był postawnym, dwudziestokilkuletnim mężczyzną. Jego dorosłe rysy i zadufany grymas na twarzy niewątpliwie świadczyły o nieposkromionej odwadze. Z dotychczas przeżytych lat, dwa poświęcił służbie w kompanii honorowej Wojska Polskiego. A większość z pozostałych, sądząc po wyglądzie, odsłużył w zaznajomionych siłowniach lub broniąc wejść do różnych radosnych przybytków przed cherlawą, marną resztą społeczeństwa.
– Teraz nadszedł mój czas – pomyślał. – Nie byłem na misjach, ale wszyscy przekonają się o mojej wartości. Pożałują.
Usiadł na krześle przed drzwiami opatrzonymi prowizoryczną tabliczką „Gabinet lekarski”. W zadowoleniu przymknął powieki. Z chwilowej ciemności wyłonił się obraz uzbrojonego po zęby mężczyzny z czerwoną przepaską na głowie. Najeżone automaty wystawały mu z każdego miejsca. Dopiero po chwili wyostrzone oblicze żołnierza zaczęło do złudzenia przypominać fizjonomię Juliusza. Skradał się bezszelestnie i lekko, jakby całe to żelastwo nic nie ważyło. Był czujny i widział wszystko, panując nad najcichszym szmerem w dżungli. Każdy jego zmysł odbierał istnienie, obserwujących go dzikich oczu wroga. Nagle jednym, bezdusznym cięciem maczety rozdzielił jadowitą głowę od ogona impresjonistycznie upaćkanej żmii. Gad z sykiem zsunął swe części z gałęzi, zaskoczony tak późną zygotą. Złowrogo rozwarta paszcza ugięła się pod naciskiem wojskowego buta, ukazując białe zęby jadowe. Niewzruszony żołnierz posuwał się dalej. Dotarł na skraj wąwozu i dobywając lornetki, zaczął uważną obserwację obozu, który niespodziewanie pojawił się na dnie naturalnej kotliny. Śledził krzątających się najemników, odliczając skrupulatnie każdego z nich. Kiedy jego rachunki zatrzymały się na liczbie dwustu czterdziestu jeden, hardą miną wyraził możliwość sprowokowania bitwy i bezprzykładnego pokonania niegodziwców.
– Juliusz Miazga – usłyszał niezbyt głośne nawoływanie z głębi dżungli.
Rozejrzał się bacznie wokół, rozchylając liście nieznanych mu gatunków roślin. Nikogo nie dostrzegł.
– Juliusz Miazga. Badania. – Lekkie szarpnięcie poruszyło jego ciałem.
– O Jezu! – wrzasnął przerażony, bezwiednie otwierając oczy. Nad Juliuszem pochylała się niebrzydka kobieta, łagodnie opierając mu swoją dłoń na ramieniu.
– Panie Miazga czas na badania – oświadczyła nieco ciszej.
– Dobra, dobra idę – odrzekł niesympatycznie Juliusz, ciężko podnosząc się z krzesła.
Rutynowe badania wzroku, słuchu, odruchów i ogólnej higieny wypełniły pierwszy kwadrans pobieżnej analizy prowadzonej przez trzech znudzonych specjalistów.
– Na wagę proszę – zaordynował któryś z nich.
– Sto cztery kilogramy, sto osiemdziesiąt osiem centymetrów – beznamiętnie wyrecytowała pielęgniarka, odczytując elektroniczne wskazania.
– Proszę usiąść – wskazał Juliuszowi krzesło jeden z lekarzy.
– Myśli pan, że sobie poradzi w tak nieprzyjaznych okolicznościach? – padło pytanie.
Juliusz uśmiechnął się zawadiacko i odrzekł stanowczym tonem:
– Nie ma lewara. – Nie boi się pan?
– Nie takie rzeczy się robiło – odparł Juliusz, odwróciwszy się w stronę okna, jakby w oczekiwaniu na mądrzejsze i poważniejsze pytania. Jego mina miała dobitnie sugerować, iż kryzys afgański to w zasadzie tylko jego dzieło.
Lekarze pochylili się nad notatkami. Najstarszy z nich nacisnął na guzik w telefonie, nie unosząc jednak aparatu do ucha. Nie minęła minuta, a do gabinetu wszedł jeden z producentów, siadając obok Juliusza.
– Wyniki w normie. Stan ogólny bardzo dobry. Nadaje się – podsumował notatki lekarz, zsuwając okulary na czubek nosa. Producent wstał energicznie, po kolei uścisnął dłonie doktorom i ponownie Juliuszowi.
– Dzisiaj wylot! – oznajmił z radością i szybko zniknął, z impetem trzaskając drzwiami.
Wyczerpująca podróż samolotem niemieckich linii lotniczych ciągnęła się w nieskończoność. Juliusz już na lotnisku niecierpliwie rozglądał się, wypatrując potencjalnej partnerki na najbliższe dwadzieścia jeden dni i nocy.
– Ta byłaby niezła – ocenił, łapczywie taksując skąpo ubraną dzierlatkę z lekko przesadzonym makijażem, której chemicznie rozjaśnione włosy spływały na seksownie obnażone ramiona.
Po wylądowaniu w Brazylii wypadki potoczyły się już zdecydowanie szybciej. Juliusz wtrącony w wir wydarzeń, na które nie miał żadnego wpływu, nawet się nie spostrzegł, jak transportująca go łódka cumowała przy niewielkim pomoście będącym ostatnim tchnieniem cywilizacji w tym rejonie Amazonki. Sprawnie wyskoczył na podest i prostując zdrożone ciało rozejrzał się dookoła. Prócz kilku mężczyzn, na końcu pomostu dostrzegł postać niedużej, uśmiechniętej kobietki. Była mniej więcej w jego wieku. Włosy miała ciemne, do ramion. Twarz pogodną, naturalną. Posturę filigranową. Była dużo niższa od niego. Juliusz czuł się nieco zawiedziony, ale instynktownie naprężył mięśnie i ruszył w kierunku grupy.
– Anita.
– Juliusz – odparł, ściskając małą dłoń partnerki.
Trochę wiocha – pomyślał, nie przestając prężyć mięśni.
– Macie dwa kilometry do wycinki pod obóz – usłyszeli głos jednego z przewodników. – W prawo się nie zapuszczajcie. Tam jest dolina węży. A w lewo, to tereny Indian Piraha. Oni raczej nie tolerują przybyszy. Kierujcie się tym strumieniem.
Po krótkich, niezbyt wylewnych pożegnaniach dwie bezbronne, nagie istoty stały na brzegu Amazonki, odprowadzając wzrokiem oddalającą się w pośpiechu łódź z organizatorami. Jedynym ich ekwipunkiem była mała apteczka i torba z trzema, cyfrowymi kamerami i mnóstwem litowych baterii. Dopiero teraz Juliusz ukradkiem staksował walory Anity. Była kształtną, proporcjonalną dziewczyną. Piersi miała nieduże, naturalnie kpiące z grawitacji. Łono niedzisiejsze, lekko zarośnięte. Nogi smukłe, bez cienia nadużywania współczesnego pożywienia. Zasadnicze punkty kobiecej magii Juliusz usankcjonował delikatnym uśmiechem.
– Wolałbym więcej cycka – bezgłośnie wyraził opinię.
– No to co mała. Komu w drogę temu czas – zakomenderował. Anita spojrzała na niego wymownie i bez słowa pochwyciła apteczkę, zostawiając jemu torbę ze sprzętem.
– Pójdę pierwszy. W razie czego nas obronię – powiedział.
Ruszyli wzdłuż wskazanego strumienia, którego brązowawe wody spływały nienaturalnie wartko.
– Skąd jesteś? – zapytał, sprawnie chwytając się mijanych gałęzi.
– Z Bydgoszczy – odparła. – A Ty?
– Ze stolicy – z dumą poinformował Juliusz, nie bacząc na fakt, że jeszcze dwa lata temu przemierzał ulice rodzimej Zielonej Góry z wyrazem twarzy obytego tubylca.
Po krótkiej konwersacji szli w skupieniu, obserwując nieprzebraną zieleń.
– Ałaaaaa! – nienaturalny, męski wrzask poruszył wszelkie stworzenia kryjące się w gęstwinie.
– Co się stało? – doskoczyła do niego Anita.
– Ałaaaa – zajęczał, siadając na ziemi i trzymając się za stopę, z której wystawał dwucentymetrowy kolec.
Wprawnym, szybkim ruchem usunęła mu obce ciało, próbując wycisnąć jego resztki z twardej, męskiej podeszwy. Wyjęła wodę utlenioną i obficie polała niewielką ranę. Chwilę posiedzieli. Kiedy mężczyzna przestał rozpaczać, pomogła mu się podnieść i zarzuciwszy jego rękę na swoje ramię ruszyli powoli w dalszą drogę. Ból musiał być tak nieznośny, że Juliusz zapomniał o konieczności utrzymywania fasonu kulturysty, jak i o bezładnie bimbającym podopiecznym. Kiedy słońce zaczęło straszyć regularnym, tropikalnym zmierzchem dotarli na mały skrawek wykarczowanej powierzchni. Dziewczyna usadziła swój ciężki bagaż na ziemi i sama usiadła potwornie zmęczona.
– Boooli – usłyszała łzawy głos partnera. Nie zareagowała, zamykając oczy. Wyprostowała ramiona, unosząc je nad głowę i poszukała rytmu oddechu, przyzwyczajając go do nowego, wilgotnego środowiska.
– Pić mi się chce – rozbudziły ją słowa z chwilowego odrętwienia.
– Musimy wytrzymać. Wody ze strumienia nie możemy pić bez przegotowania. Inaczej malaria, a w najlepszym razie biegunka – wyjaśniła.
Spojrzał na nią z nienawiścią słusznie zbitego bachora. Anita rozejrzała się uważnie, próbując ustalić priorytety.
– Posłanie, ogień, woda, jedzenie, znalezienie Laminum album – myślała, przestawiając kolejności działań.
Wygląd Laminum album zapamiętała szczególnie, albowiem w czasie przygotowań zwróciła uwagę na roślinę uśmierzającą ból związany z kobiecym, cyklicznym sacrum. Jednak w przygotowaniu naparu, z podobnych pokrzywie liści, na skaleczoną stopę mężczyzny, zasadnicze znaczenie miał ogień.
Między gęstwiną wyszukała przebijające promienie słońca, oceniając w przybliżeniu porę dnia i z energią zabrała się do zbierania dużego listowia palm na prowizoryczne posłanie. Juliusz przyglądał się jej ruchom z zaciekawieniem. Ból nieco zelżał, ale zmęczenie go nie opuszczało.
– Tam masz ich więcej – pokazał palcem w kierunku skupiska roślin.
– To przynieś – szorstko odparowała.
– Wiesz przecież, że mam kontuzję. Jutro na pewno poczuję się lepiej i wszystko ogarnę. Anita zignorowała jego zapewnienia, nie przerywając pracy. Zatopiła się w nie wyciętej części dżungli, dostrzegając upragnioną roślinę. Kiedy nazrywała odpowiednią ilość, rozległ się nieludzki ryk.
– K***a mać!! Za co mnie to spotyka? Pobiegła w kierunku, skąd dochodził głos i ujrzała Juliusza trzymającego się za przedramię lewej ręki wpatrzonego z odrazą w zwłoki ubitego, niezidentyfikowanego robala.
– Ugryzł mnie – wskazał, ze łzami w oczach, na owada.
– I dlatego robisz taki rwetes? – zapytała uspokojona. – To przecież dżungla, a nie Puszcza Kampinoska. Idź do strumienia i wysmaruj się błotem.
– Po co?
– Nie będą cię gryzły.
Utykając ruszył w stronę strumienia, podczas gdy Anita wróciła do przerwanych czynności. Wyszarpując z lasu kolejną kiść olbrzymich liści i układając je na posłaniu podniosła wzrok i wybuchła nieposkromionym śmiechem. Przed nią stał człowiek przypominający jeden, wielki, czarny glut. Białe obwódki wokół oczu podkreślały rozsierdzony wzrok dziwnego monstrum. Dostrzegła jeszcze zgrubioną warstwę wysychającego błota na zmartwionym pasierbie Juliusza i jej śmiech przeszedł w nieokreślone spazmy.
– Błagam, odezwij się ludzkim głosem, bo pomyślę, że trafiliśmy na kupę diplodoka – piszczała. – To nie jest śmieszne! – skarcił ją cierpkim tonem.
– Jest. I to jak – odparła, powoli dochodząc do siebie.
– Idę znaleźć materiał do krzesania ognia – powiedziała po chwili, próbując opanować czkawkę. – Teoretycznie wiem, czego potrzebuję. Raz w domu prawie mi się udało.
– Nie wyobrażam sobie tego – sceptycznie ocenił Juliusz.
– To co, chcesz czekać na piorun? – zapytała, nie oczekując odpowiedzi i odeszła w stronę dżungli.
– Anita! – zawołał mężczyzna, kiedy widmo zmierzchu zaczęło być coraz bardziej realne.
Powtórzył wołanie jeszcze kilka razy, kiedy wreszcie dostrzegł partnerkę wyłaniającą się z zarośli. W jednym ręku trzymała sklecony, nieduży łuk, w drugiej zaś kilka dokładnie wyczyszczonych z kory deseczek.
– Co to jest? – zapytał zaciekawiony Juliusz.
– Sprzęt do krzesania ognia – odrzekła rzeczowo. – Chyba nie myślałeś, że przyniosę zapalniczkę.
– Uschnę za chwilę z pragnienia – powiedział skruszony.
– Im szybciej zdobędziemy ogień, tym szybciej się napijemy.
Anita usadowiła się na skraju posłania. Siedząc, przytrzymała suchą deseczkę stopami i nawinęła cięciwę łuku na mały, ale solidny, patyk umieszczony węższą końcówką na przytrzymywanym drewnie. Zaczęła powoli przesuwać łuk w płaszczyźnie. Ruch stawał się coraz szybszy, pewniejszy uwiarygadniając słuszność i wytrzymałość prowizorycznej konstrukcji. Juliusz bez słowa przyglądał się poczynaniom partnerki, jednak jego wzrok nieświadomie zsuwał się na jej zachęcająco odkryte frykasy. Anita kątem oka dostrzegła, jak jego skarbuś szamocze się z przykrywającym go paskudztwem.
– Idź, znajdź sobie jakąś małpę, jak nie masz co robić. Juliusz podniósł się energicznie i kulejąc odszedł w stronę strumienia, ukrywając przejęcie wachty przez swojego błotnistego kolegę.
– Tylko nie pij wody – usłyszał.
Dotarł do strumienia i pochylił się nad jego ruchliwym lustrem.
– Nie będzie mi jakaś szczeniara rozkazywać – pomyślał i ujął w złożone dłonie odrobinę, nabranej z wierzchu toni, wody. Poczuł, że życie powraca. Mętny płyn nie tylko zwalczył nieznośną suchość w gardle i ustach, ale także jakby wlał w jego kończyny życiodajny elektrolit, budzący całą machinę do wznowionej egzystencji. Niespodziewany plusk wypłoszył Juliusza z brzegu, nienaturalnie szybko, przemieszczając go do obozowiska.
– Piłeś? – spojrzała badawczo.
– Ani kropli. Zwariowałaś? Przecież wiem. Malaria – skłamał w obydwu sprawach, bo pił do sytości i nie miał bladego pojęcia o malarii.
– Zastąp mnie – rzekła spocona z wysiłku Anita.
Juliusz dotknął czoła wewnętrzną stroną dłoni i przez chwilę się zadumał.
– Nie wiem, czy nie mam gorączki.
– Siadaj i trzyj w tym zaczernionym miejscu – nakazała stanowczym tonem.
Posłusznie usiadł i okazując swoje niezadowolenie, zaczął niezgrabną drogę w poszukiwaniu wymarzonej iskry.
Noc zapadła nagle i niespodziewanie uniemożliwiając kontynuacje jakichkolwiek czynności.
– Dopóki nie mamy zbudowanej wysoko platformy, nocami musimy czuwać na zmianę – powiedziała Anita.
– A to dlaczego? – zainteresował się Juliusz.
– Co ty czytałeś przed tą wyprawą, Koziołka Matołka? – zapytała zirytowana. – To nie wiesz, że to są tereny jaguarów, dzikich świń, węży i wszelkiego innego, nieprzyjaznego stworzenia. Większość z nich myśli o tym, jak przetrwać, a ty w tych planach możesz okazać się bardzo pomocny. Taki, dajmy na to, jaguar skacze wzwyż cztery metry, a w dal siedem. A stado dzikich świń, gdyby zapragnęło nas odwiedzić, zostawiłoby po tobie tylko małą ranę po kolcu.
– Zamknij się! – poderwał się na równe nogi przerażony mężczyzna, zapominając o chwilowej niedyspozycji. – Czemu mi to robisz?
– A co ja robię złego, odpalając jedną z twoich półkul i prowokując do uruchomienia prostych instynktów. To nie Warszawa.
– Nie musisz wykorzystywać mojego, niezawinionego kalectwa.
– Coś ty powiedział? – zwróciła się w jego stronę. – Jak na razie to ty je wykorzystujesz.
– Nie kłóćmy się. Jesteśmy skazani na siebie – rzekł pojednawczo. – Ty pierwsza czuwaj i później mnie obudź.
Anita bez słowa położyła dużą gałąź blisko siebie i przyjęła najmniej wyczerpującą pozycję, podgarniając kolana pod brodę. Jej partner ułożył się na posłaniu, przykrywając się grubymi palmowymi liśćmi.
Noc nie przebiegła spokojnie. Anita kilkadziesiąt razy podrywała się z miejsca, waląc w konary pobliskich drzew i wrzeszcząc w niebogłosy. Jej partner uczestniczył tylko w kilku hałaśliwych zajściach, po czym kładł się ponownie oświadczając, że to jeszcze nie jego czas. Szarpał się tylko wtedy, gdy natrętne, głośne bzyczenie nagle zamierało, powołując Juliusza do rangi bezwolnego wodopoju. Było dobrze po północy, kiedy wyczerpana dziewczyna przymknęła powieki w niewygodnej pozycji. Nieprzyjazne, nocne hałasy jakby nieco ucichły.
– Mamo – zdało się słyszeć tylko ciche chlipanie skulonego atlety. Zniechęcony wzrok utkwiła w towarzyszu odczekując, aż dyskretny lament zastąpi ordynarne, męskie chrapanie.
Ostre promienie słońca wydobyły na powierzchnię jej głębokie, ciemne gałki oczne. Rozejrzała się wokół. Wygniecione posłanie było puste. Mrużąc oczy dostrzegła napięte ciało Juliusza siedzącego przed pracującą kamerą.
– Moja partnerka jeszcze śpi – dosłyszała. – Pierwszy dzień minął nam ciężko, ale wiadomo, to nie Warszawa. Na samym początku, torując nam drogę, nadepnąłem na ukryty kolec, lecz mimo potwornego bólu dzielnie doprowadziłem moją podopieczną do obozowiska. Uniósł lekko kącik ust i uśmiechnął się z dumą.
Anita słuchała z otwartymi ustami, nie zmieniając pozycji.
– Następnie zrobiliśmy posłanie – kontynuował – i skleciliśmy naprędce sprzęt do krzesania ognia. Noc była straszna. Dookoła kłębiły się stada wygłodniałych drapieżników, ale daliśmy radę.
Znowu ten uśmiech zwycięzcy.
– No muszę już kończyć, bo trzeba obudzić moją księżniczkę. Hejka.
Poufale pokiwał dłonią do obiektywu i złożył wysuwany ekran. Wyprostował się, schował kamerę i podszedł do Anity.
– No jak tam mała? – zapytał przyjaźnie.
– Srak – pomyślała.
– Wstawaj mamy mnóstwo roboty.
– Może coś upolujesz? – zagadnęła.
– Jak?
– Granatem – odrzekła.
Po chwili zastanowienia na jego oblicze wrócił niezmącony uśmiech.
– Żart – uniósł dłonie mające imitować cudzysłów. – Dobry, dobry.
– Ty postaraj się o ogień, a ja pójdę poszukać czegoś do jedzenia – zakomenderowała. – Przygotuj też duże gałęzie na budowę podestu.
– Okej szefowo. Tylko się spisz, bo zjadłbym niedźwiedzia.
– Polecam następną wyprawę w Bieszczady. Już cię widzę nad martwym zwierzakiem, jak pożerasz jego wątrobę – rzekła z sarkazmem i ruszyła w las, nie czekając na odpowiedź.
Anita dokładnie wiedziała, czego szuka. Jagoda z palmy acai była przebojem ostatnich lat na całym świecie. Okrzyknięto ją najzdrowszym pożywieniem globu. Jej wartości odżywczych, energetycznych i życiowych z niczym nie dało się porównać. Oprócz zbawiennej roli regulatora wszystkich procesów poprawiała, czego niezaprzeczalnie dowiedli naukowcy, funkcjonowanie w zakresie seksu. Nic jej nie pozostało, tylko znaleźć boskie nasiona i najeść się do granic przyzwoitości.
Juliusz z poranną energią zabrał się za proces pozyskiwania ognia. Szybko się jednak znudził tak przyziemnym zajęciem, więc zaczął ogałacać duże gałęzie znalezione w najbliższej okolicy. Utykał wyraźnie. Co chwila przysiadał i oglądał swoją stopę. Próbował jednak zadośćuczynić poleceniom partnerki. Nagle, niosąc siódmą gałąź do obozowiska, niespodziewanie zgiął się w pół, upadając na kolana. Bezwiednie chwycił się za brzuch i z całym impetem chlusnął kompletną zawartością żołądka przed siebie. Szeroko rozwarte usta nie były jednak jedynym, fizjologicznym otworem zaatakowanym przez nieznanego sprawcę. Juliusz nie panował nad żadnym z nich.
Anita zbliżała się do obozu z poczuciem wygranej bitwy. Nie dość, że miała do połowy wypełnioną torbę, odżywczym cudem dość rzadkiej palmy, to jeszcze natknęła się na amazońską, brązową trzcinę cukrową Cana de a cucar, której sok można zmieszać z wyciśniętym sednem boskiej jagody, strącając jej nieco gorzkawy, czekoladowy smak.
Gdy dotarła do obozu, jej oczom ukazała się postać embrionalnie zwiniętego, małego chłopca oklejonego na wargach mazistą wydzieliną.
– Piłeś! – wrzasnęła.
– Nie piłem – zaprzeczył, ukazując szeroko otwarte, załzawione oczy.
Zostawiła zdobyte runo i zawróciła bez słowa do lasu. Kiedy rozglądała się, rozgarniając rękoma gęstwinę, do jej uszu dobiegały przeraźliwe jęki jej obrońcy. Po godzinie była już z powrotem, trzymając kwieciste łodygi Agrimonii eupatorii mającej zwalczyć dolegliwą biegunkę osiłka. Czuła, że opada z sił, więc zebrawszy całą pozostałą, energię zabrała się za ostateczne krzesanie ognia. Tarła wytrwale, nie bacząc na ogarniające ją skrajne wyczerpanie. Jej partner nie zmieniał zasadniczo pozycji. Raz po raz pchany niewiarygodnym, analnym gejzerem, podrywał się z miejsca i biegł bez opamiętania dopadając najbliższych zarośli. Kiedy słońce kończyło swą codzienną penetrację tej szerokości geograficznej, niespodziewanie w oku Anity odbił się błysk wyczekiwanej iskierki. Podejrzany węgielek delikatnie przełożyła na przygotowaną wcześniej suchą kępkę trawy i z całych sił zaczęła dmuchać do momentu uzyskania gęstego dymu. Ogień buchnął radośnie, rozświetlając wzruszoną twarz Anity. Utworzyła kopiec małego ogniska, po czym szybkim ruchem dobyła solidny, aluminiowy pojemnik, służący realizacji ewentualnych zdjęć podwodnych. Oderwała wierzchnią pokrywę i ostatkiem sił pobiegła do strumienia po wodę. Pierwszą zagotowaną porcję wypili w milczeniu, kolejnych także nie okrasili rozmową. Anita poczuła, jak wracają jej siły. Ochoczo zabrała się do tworzenia naturalnych medykamentów i posiłku. Była już ciemna noc, gdy dwoje nagich ludzi siedziało na posłaniu sytych, ze świadomością zapanowania nad barbarzyńską dziczą.
– Lepiej się czujesz? – zapytała Anita.
– Troszkę, chociaż jeszcze mnie przeżyna – odparł. – A noga?
Ujął w dłonie zbolałą stopę, przyglądając się z uwagą ranie obłożonej mazistym, zielonym żelem.
– Rwie – ocenił.
– Jutro trzeba zbudować platformę – rzekła autorytatywnie dziewczyna.
– Poradzisz sobie? Dynamicznie odwróciła się w jego kierunku.
– Poradzimy sobie! – usłyszał stanowczy ton.
– Dzisiaj ja zacznę wartę – oświadczył pojednawczo.
– Dobrze. Tylko pilnuj ognia – powiedziała i wygodnie ułożyła się na palmowym barłogu.
Juliusz przysunął się bliżej płomienia, z przerażeniem dostrzegając rozmiary obcych mu owadów. Nagle bliski ryk wstrząsnął muskularnym ciałem. Rozdygotany przysunął się do Anity. Z pomocą kija próbował grzebać w ognisku, energicznie wypychając rozżarzone drobiny w przestrzeń, z której dobiegał przeraźliwy odgłos. Ze wszystkich sił starał się zapanować nad nierównomiernymi drgawkami.
– Jezu! – wykrzyknął, gdy zza pleców dobiegł go zdziczały tętent rozszalałej watahy nieokreślonego zwierza.
Juliusz rzucił się na ziemię, przywierając twarzą do podłoża. Okrył głowę dłońmi, nasłuchując nieuniknionego. Jego wszystkie mięśnie trwały, w niemożliwym do opanowania, skurczu. Godził się z wyrokiem, byle było już po wszystkim. Nieoczekiwanie zapadła niezrozumiała cisza. Mężczyzna uniósł głowę i zaczął czołgać się w kierunku spokojnie oddychającej dziewczyny.
– Obudź się – szarpnął mało delikatnie jej ramię. – Twoja kolej.
Anita karnie uniosła się na rękach, szukając kontaktu z rzeczywistością. Nie zorientowawszy się, że minęły niespełna dwie godziny jej zasłużonego odpoczynku, przesunęła się do ogniska, przyjmując pozycję wyczekującego wartownika. Partner ułożył się na posłaniu, nie pozostawiając żadnego skrawka ciała na pastwę niezbadanych zagrożeń. Żerujące zwierzęta nie dawały spokoju kobiecie, co rusz nakazując jej podnoszenie odstraszającego rabanu. Poranek zaczynał odmieniać przez odcienie wszystkie widma zieleni. Anita była skonana. Kiedy dostrzegła leniwie zwalniające się naturalne łoże, położyła się na ogrzanym miejscu. Jeszcze resztką świadomości zarejestrowała wyprężonego młodzieńca z zawadiacką miną powierzającego swe wspomnienia kamerze.
– No, wczoraj lekko nie było – zaczął. – Ale mimo wszystko rozpaliliśmy ogień, znaleźliśmy pożywienie i napiliśmy się za wszystkie czasy. Byłem lekko niedysponowany walcząc z aklimatyzacją, lecz mimo to w nocy, pilnując mojej partnerki, odstraszyłem jaguara i stado zwariowanych, dzikich świń. Reszta nocy przebiegła spokojnie. Minęła druga doba naszej wyprawy i jak na razie radzimy sobie doskonale.
Anita przymknęła powieki, nie dając umysłowi szansy na wolny komentarz do usłyszanych słów. Kiedy się obudziła, słońce ostro dusiło wilgotną zgniliznę z parującej ściółki. Po przeprowadzeniu pobieżnej inwentaryzacji nigdzie nie dostrzegła partnera. Spokojnie uruchomiła kamerę, zmieniając kasetę i wygłosiła do jej obiektywu kilka słów. Przeliczyła przygotowane gałęzie, nie dostrzegając zmiany ich ilości.
– Gdzie ten cholerny nygus? – rzuciła ze złością.
Postanowiła się nie przejmować. Nie spiesząc się, wypiła kilka łyków wody i ruszyła do dżungli w poszukiwaniu porzuconego źródła odżywczych jagód. Po godzinie była już z powrotem, dźwigając pełną torbę życiodajnych nasion. Juliusza nadal nie było. Lekko zaniepokojona udała się w kierunku strumienia. Gdy była kilka metrów od brzegu, dobiegło do niej ciche pojękiwanie. Przyskoczyła do skraju lądu i zobaczyła leżącego Juliusza. Oczy miał pełne łez, a jego prawa noga od kolana w dół co najmniej dwa razy powiększyła swoją objętość.
– Gdzie ty k***a byłaś? Ja tutaj umieram! – wywrzeszczał.
– Co się stało? – zapytała załamanym głosem.
– Coś mnie ugryzło – wyznał i wskazał palcem maleńki ślad na łydce.
– A aligator cię nie obrzezał? – odrzuciła w myślach sformułowane pytanie.
Anita spróbowała postawić na zdrowej nodze swojego partnera. Po wielu próbach wreszcie jej się to udało. Zarzuciła sobie jego ramię na szyję, służąc mu za podparcie i ruszyli powolutku w kierunku obozu.
– Co ze mną teraz będzie? – jęczał. – Mam dosyć. Ja chcę do domu, do ludzi. Pierdolę taki survival. Te wszystkie robale, misie, rysie, dzikie węże. W dupę. Nienawidzę ich! To miała być przygoda. Niech spalą tę całą dżunglę. Mam w tyłku ekologię, dziurę ozonową, ograniczoną emisję spalin….
– Zamknij się wreszcie – ucięła nadludzko zmęczona Anita, kładąc rosłego chłopa na posłaniu, kiedy dotarli do obozu. – Zostań tutaj. Tylko dorzucaj do ognia. Ja spróbuję poszukać pomocy.
– A niby gdzie miałbym iść?! – wykrzyczał, trudno godząc się ze swoją bezsilnością.
Dziewczyna zrozumiała bezsens swego przykazania. Przypominając sobie pobieżne wskazówki przewodnika, oddaliła się w kierunku potencjalnych siedzib Indian Piraha. Brnąc przez niezmierzone chaszcze, Anita mozolnie przesuwała się naprzód, dawno zostawiając lamenty zbolałego atlety za sobą. Starała się zapamiętać mijane, charakterystyczne elementy. Jej mózg, wykształconej polonistki, nie bardzo jej w tym pomagał, narzucając wyjątkowe skupienie w ustalaniu liczb szpalerów drzew, między którymi kluczyła. W poszukiwaniu gramatycznej logiki próbowała ułożyć sobie schemat, mający poprowadzić ją w drodze powrotnej. Nie wiedziała, co ją spotka, gdy dotrze do wioski. O Indianach Piraha wiedziała niewiele, ale z wysłuchanych, uniwersyteckich wykładów pamiętała, że język używany przez to plemię szykował rewolucję w wąskiej dziedzinie gramatyki współczesnej, zaprzeczając istnieniu rekurencji językowej i wkurzając tym guru lingwistyki, jakim był bez wątpienia Noam Chomsky.
– Maleńka populacja, a obala światowe teorie – pomyślała.
Pierwszym zwiastunem dobrze wyznaczonej trajektorii był zapach smażonej ryby. Przyspieszyła, kierowana wzmagającą się intensywnością niezbyt lubianej woni. Po kilku następnych minutach Anita stała po środku wydeptanego placu otoczonego prymitywnymi chatami. Rejestrując kilkanaście par oczu bacznie jej się przyglądających, dotarło do niej, że jest jedyną istotą pozbawioną jakiegokolwiek odzienia. Machinalnie wytyczyła na swym ciele charakterystyczną literę „T”, zakrywając trzy elementy, dysponując niedostateczną ilością kończyn. W pozycji kobiety uczestniczącej w niechcianych badaniach lekko skłoniła głowę przed mężczyzną, który podszedł do niej, bacznie się przyglądając przedziwnemu układowi rąk. Anita zorientowawszy się, że nie stanowi ludzkiej półtuszy nabitej na karbowany pręt i do znudzenia kręcącej się nad śmiercionośnym paleniskiem, zaczęła bez skrępowania tłumaczyć cel swoich odwiedzin. Po krótkiej rozmowie, pełnej gestykulacji, nie znajdując jednego nawet, wspólnego słowa, obie strony były ukontentowane wzajemnym zrozumieniem. W powrotnej drodze Anita, zaopatrzona w leczniczą miksturę, rozmyślała o ludziach, których wioskę opuściła. Indianie Piraha stanowili jedyną w swoim rodzaju społeczność na świecie. Mieli obsesję teraźniejszości. Ich język nie mający określeń kolorów ani liczb, nie zakładał istnienia czasu przeszłego i przyszłego. Życie określała świadomość „tu i teraz”. Pozbawione było trosk związanych z przyszłością oraz obciążeń minionych chwil. Nie potrzebowali wizji zmartwychwstania ani wiekuistej walki z sumieniem. Nie potrzebowali Boga, dokumentując swym losem jego nieme istnienie. Byli szczęśliwi. Anita poczuła nieokreśloną jedność z tymi ludźmi. Przypomniała sobie znaczenie swego imienia: „ciesząca się łaską Bożą” i doznała ulotnego uczucia ekstatycznego spełnienia.
– Niepojęte – pomyślała, chcąc przyozdobić tym stanem każdą następną chwilę jej życia.
W pewnym momencie zorientowała się, że stoi blisko tlącego się kopczyka, a nieopodal leży wiotkie cielsko wyssanego kulturysty. Spał. Anita znalazła kilka łupków i płaski kamień. Wprawnymi ruchami wyostrzyła zakończenie skalnego gruzu. Podeszła do łydki śpiącego mężczyzny i energicznym ruchem rozcięła nabrzmiałą skórę w miejscu ukąszenia.
– O Boże!! – rozległ się nieludzki ryk mężczyzny. Bezlitosne kleszcze błyskawicznie zacisnęły się na szyi pochylonej dziewczyny.
– Ałaaa! – wył Juliusz w przerażeniu, uwalniając niedoszłą ofiarę. Nie było widać krwi, jednak z otwartej, niewielkiej rany wyłoniła się główka podekscytowanej, zdziwionej larwy muchy Oura. Anita szybkim, rotacyjnym ruchem wyciągnęła dwucentymetrowego oseska robala, pozbawiając go mięsistego gniazda.
– Co to za gówno?! – wrzeszczał, nie panując nad obrzydzeniem i strachem.
– Syn amazońskiego mrówkojada – odrzekła, okładając ranę mazistym specyfikiem.
– Jak?!
– Normalnie. Zasnąłeś, zamiast opiekować się ogniem, i któryś z niewyżytych dorosłych osobników, skorzystał z okazji i zgwałcił ci łydkę.
Juliusz zadumał się, przywołując obraz ukochanego pitbula, który z wyjątkowo głupawym wyrazem pyska energicznie molestował jego kończynę. Pozwalał mu na te chwile ekscytacji, mając świadomość, iż urok osobisty przedstawicieli tej rasy znacząco ograniczał możliwość spacerowych romansów i przygodnych łajdackich uczynków.
– Nie spałem! – cicho zaprzeczył przez łzy.
Kolejne doby, wyznaczane punktualnością słońca, mijały nieco szybciej. Podobieństwo każdej następnej do poprzedniej stało się ich niewątpliwą zaletą. Jak co dzień Anita czuwała w nocy, odsypiając mroczne przygody przedpołudniem, po czym organizowała posiłek. Nauczyła się zaganiać ryby na płyciznę i poprzez rozłożone nogi tworzyć erotyczną, zabójczą pułapkę. Zbudowała solidny szałas, rezygnując z bezpiecznej wysokości i namaszczając ogień do roli głównego obrońcy zajmowanego obozowiska. Z podzielonej na wąskie paski kory uplotła spódniczkę i niedopasowany stanik. Od tego dnia ruchliwy zazwyczaj wataszka Juliusza posmutniał i porzucając wszelkie odruchy samodzielności, z tęsknotą wypatrywał cywilizacji. Jego właściciel miał się jednak zdecydowanie lepiej. Opuchlizna powoli schodziła, umożliwiając mu coraz częściej przyjmowanie ludzkiej postawy. Rzecz jasna nie było mowy o jakiejkolwiek pracy. Partnerzy nie prowadzili zbyt wielu rozmów. Anita w milczeniu wypełniała swój codzienny, pracowity harmonogram, okraszając go zeznaniami przed kamerą. Juliusz dorzucał przyniesionych przez nią drew, przysypiając częstokroć. Niepostrzeżenie nadeszła ostatnia noc.
– To daliśmy radę – zagadnął, moszcząc się na wygodnym posłaniu.
– Daliśmy – westchnęła Anita, zabarwiając wypowiedź lekko dwuznacznym tonem.
Powitanie przed wylotem do Europy, na lotnisku w CaraCarai, przerosło wyobrażenie ich obojga. Marketing zrobił swoje, zaciekawiając losami nagiej pary z Polski międzynarodową opinię publiczną. Okazało się, że byli pierwszymi reprezentantami zachodniej cywilizacji w najbardziej nieprzyjaznej części Amazonii. Zaraz po lotniskowej odprawie, wstępnych badaniach i okiełznaniu swojego wyglądu zasiedli przy długim stole z wieloma mikrofonami, naprzeciwko kilkudziesięciu żądnych wiedzy dziennikarzy. Obok nich siedzieli zadowoleni organizatorzy, miejscowi notable i tłumacz. Juliusz rozdając szelmowskie uśmiechy na wszystkie strony, dumnie prężył swój odkryty, ciemny tors podkreślony zawadiacko rozpiętą białą koszulą.
– Lekko nie było – enigmatycznie zaczął swoją relację z miną herosa. – Dżungla to nie stolica. Byliśmy skazani na siebie, ale daliśmy radę. Ja i moja księżniczka…
Anita przestała słuchać, zatapiając się we wspomnieniach związanych z niepowtarzalnym stanem duszy, którego dotknęła dzięki plemieniu Piraha. Czuła, że dane jej było przez chwilę obcować z niezmąconym szczęściem kończącym filozoficzne poszukiwania człowieczego bytu doskonałego. Wielość sugestii określających swoiste katarsis odpłynęło, okazując się masą naukowo–psychologicznych bredni. Czystość i prostota stały się dla niej wyznacznikiem mogącym przybliżyć pożądany stan. Wspominała każde tchnienie owej cudownej chwili kontaktu z tymi ludźmi.
– A co pani sądzi o tej wyprawie i bohaterstwie pani partnera? – dotarło do niej pytanie zadane przez jednego z dziennikarzy. Rozejrzała się po twarzach wypełnionych niezmąconym podziwem dla gladiatora. Kątem oka dostrzegła Juliusza z miną wszechwiedzącego podróżnika i nieustraszonego obieżyświata, z wyrytym na ustach ostatnim zdaniem monologu: „Teraz mogę przeżyć wszędzie”. Pochyliła się nad skupiskiem mikrofonów.
– Witam szanownych państwa – zaczęła czystą angielszczyzną. – Proszę mi wybaczyć, ale jestem bardzo zmęczona. Czeka nas długi lot i chciałabym troszkę odpocząć.
Wielojęzyczny szmer ze zrozumieniem przyjął odpowiedź Anity.
Minęła kolejna doba zanim z wewnętrznego radia ciepły głos pilota zaanonsował lądowanie w Warszawie. Po szczęśliwym przyziemieniu Juliusz z ujmującym uśmiechem rozdawał autografy kolejnym wychodzącym, nie zapominając o urodziwej obsłudze. Kiedy wszyscy pozostali pasażerowie opuścili pokład, animator polskiej części powitania skinął na nich dłonią, dając znak, iż czas na rodzimą część ceremonii właśnie nadszedł. Stanęli na najwyższym podeście przystawionych, stromych schodów i na krótką chwilę odebrało im mowę. Na płycie lotniska kłębiły się setki, jeśli nie tysiące ludzi. Reporterzy z kamerami i wielkimi obiektywami przepychali się do ustawionych barierek w poszukiwaniu najlepszego ujęcia. Ludzie machali białoczerwonymi chorągiewkami. Juliusz czuł się jak ryba w wodzie, kiwając do zgromadzonych.
– Jesteśmy sławni – pochylił się ku niej, przekrzykując wrzawę. – Zasłużyliśmy.
Mimo, że mógłby tak trwać, napawając się niepowtarzalną atmosferą uwielbienia, scenariusz powitania nakazywał mu przemieszczenie się do sali konferencyjnej lotniska. Ruszył przed siebie, ogarniając łaskawym spojrzeniem zgromadzoną gawiedź, kiedy nagle jego obcas zawadził o skraj pierwszego stopnia, nadając jego ciału nieprawdopodobnego przyspieszenia. Gdy jego obie stopy zamajaczyły na tle południowego słońca, próbował pochwycić Anitę za rękę, którą ta, nieznacznie cofnęła. Jej oczom ukazała się twarz człowieka, niekorzystającego z żadnego punktu podparcia w sekwencji swobodnego spadania. Szeroko rozwarty otwór gębowy, w niemym wrzasku, zdawał się obrazować całe przerażenie świata. W ułamku sekundy wygimnastykowane cielsko z impetem runęło na kanciaste podłoże, w komiczny sposób zsuwając się bezwładnie na płytę lotniska. Głowa atlety pożegnała każdy stopień dystyngowanym dygnięciem.
– To cipa! – wybuchła, wyrzucając z siebie piskliwą salwę śmiechu, Anita. – Przepraszam, pani tak o bohaterze? – zapytał zgorszony kapitan stojący za jej plecami.
– Proszę wybaczyć. To przekleństwo w języku Piraha – odparła, zakrywając rozbawione usta.
– Aha – ze zrozumieniem pokiwał głową pilot, patrząc na stado ratowników otaczających herosa.
Leszek Posłuszny, Pod oknem suflera
Źródło: prawy.pl