Ja chcę z głowy na nogi!! (Z kroniki batalii prezydenckiej)
Zerkam w gadający plafon w poszukiwaniu rzetelnej informacji. Nowoczesnym pilotem przeszukuję kolejne programy. Ten proceder trwa już dobre dwie godziny, nadwyrężając ścięgna mojego kciuka i uparcie tworząc nowe powiązania w moim zmęczonym mózgu. „Ki czort!!” – wykrzyknę, rzucając wreszcie w kąt programowego pośrednika. Nieco zniesmaczony otwieram paszczę wiernego laptopa. Kolejne dwie godziny śledzę, serfuję, czytam i udostępniam. Wiosenny wieczór sponiewieram jeszcze lekturą kilku gazet i tak wymęczony zaczynam procedurę pożegnania zmarnowanego dnia. Mimo późnej pory nie czuję jednak nadchodzącej, sennej gotowości. Wsuwam się w otulinę nocnej koszuli, przywdziewam szlafmycę, by jeszcze bardziej sprowokować jej nadejście. Nic. Zatem kładę się na kolorowym prześcieradle, wyglądając jak miś Yogi w niemieckim pornolu i patrzę tępo w sufit. „Co jest?” – myślę. Z nudów zaczynam wspominać przyjętą dzisiaj porcję kilobajtów.
Z chaosu mojej retrospektywy wyłania się kilka bieżących, pożartych dzisiaj, niusów. Pierwszy to wieść o niewystarczającej liczbie podpisów pod wyrozumiałym obliczem dużej Anki. Drugi zaś to wystarczająca ilość podpisów pod wizerunkiem Grzegorza Brauna. Ceniony przeze mnie etatowy podsądny dodatkowo okrasił moją sobotę retransmisją mowy sądowej, której logika i spójność zawstydzić by mogła samego Cycerona. Spokojnie rozważam, na ile cieszy mnie informacja o klęsce Aniusi. W zasadzie nie mam do niej pretensji za dezercję z mojego dumnego gatunku. Więcej nawet, przy odrobinie empatii potrafię jej szczerze współczuć tak niekomfortowej egzystencji z nieakceptowanym wiercipiętą w spodniach. Zrazu myślałem, iż wielką niegodziwość mi czyni, deptając buciorami odium kobiecej eteryczności. Dzisiaj jednak dostrzegam ogrom drwiny losu, bowiem dużo łatwiej wyobrazić sobie marzenia konika polnego pragnącego przeistoczyć się we wszędobylską pszczołę, niźli rojenia ociężałego hipopotama chcącego oglądać świat oczyma Kopciuszka. Przykrość potęguje jednak fakt, iż miast uszanować niezmierzone rozterki pani Anny kilku kołłątajowskich oszołomów wykorzystało jej dylemat jako sztandar „nowego”, co tylko z „odwróconym do góry nogami” się kojarzy. Wszak domniemywam, że pani Anna ma pełną świadomość, iż nawet najpiękniejsze odzienie i najwykwintniejszy makijaż niczego nie zreformują. Zawsze będzie wyglądała jak tył lodówki, co zapewne mnie i wielu innych chłopów dotyczy. Nie mam najmniejszego zamiaru dyskredytować społecznikowskiego pierwiastka szacownej posłanki, sugeruję jednak, by nie pozwalała się wykorzystywać żadnej maści szumowinom, konstytuując swoją samodzielność. Wszak wiele dobrego uczynić jeszcze może, reprezentując wielu ludzi niezrozumianych i wyszydzanych. Jednak polecam niekiedy przejrzeć szeregi wyznawców i biografie idoli, bowiem cienka jest granica pomiędzy intelektualnym i fizycznym dylematem a zwykłą, wyuzdaną dewiacją. I - na Boga - nie czyńmy z bolesnej wyjątkowości większościowej normy, atakując na oślep szlachetne wartości.
Znowu próbuję zasnąć, lecz bezprecedensowy sukces pana Grzegorza Brauna dosłownie przegania mi sen z powiek. Zdobycie przez kandydata wymaganej fury podpisów w okolicznościach ogólnonarodowej akcji medialnego establishmentu pod hasłem: „Braun umarł, zresztą nigdy się nie narodził” graniczy z cudem porównywalnym z opublikowaniem zdjęcia legendarnego jednorożca, przechadzającego się dumnie po bruku starego rynku powiatowego miasta. Bez medialnego oręża, bez ośrodków badań sugestii społecznej, bez struktur partyjnych, wreszcie bez pieniędzy pojawił się kandydat, któremu wielu kibicować będzie, nie tylko kierując się imperatywem, iż zazwyczaj dopinguje się Dawida w potyczce z Goliatem. Ukontentowany wzmocnioną wiarą w możliwą jeszcze nieprzewidywalność rzeczywistości, znowu sen staram się przywołać. Nic z tego, bowiem wysłuchana mowa końcowa pana Grzegorza przed obliczem warszawskiego sądu, jak i cały przewód sądowy poruszył posady mojego prawniczego wykształcenia. Podsądny Braun właściwie nie przemawiał, on ewangelizował skład sędziowski. Zdawać by się mogło, iż perfekcja, jak i bezkompromisowość jego wywodu potrafiłaby obudzić mosiężną Temidę, która porzuciwszy swe ciężkie atrybuty, zsunęłaby piracką opaskę, z uwagą omiatając wzrokiem mówcę. Dowodził on bowiem, że cały tok postępowania, w którym nikt nie chciał przyjąć na siebie roli pokrzywdzonego, sytuując miejsce zdarzenia w domowym zaciszu, przy policyjnym zabezpieczeniu godnym procesu Hermanna Göringa jest postawieniem logiki i uzasadnień procesowych na głowie. Temida z ubolewaniem przyglądałaby się tej farsie, przyznając rację oratorowi. Skład sędziowski nie przyznał. Nikt z widzów i słuchaczy nigdy jeszcze nie widział tak szeroko otwartych ze zdziwienia oczu na obliczu, z urzędu bezstronnej, smukłej dziewczyny sprawiedliwości.
Z mocnym poczuciem zażenowania, żegnając mimo wszystko pouczającą sobotę, bez transmisji ligi angielskiej, zapadłem w wyczekiwany sen.
Leszek Posłuszny
© WSZYSTKIE PRAWA DO TEKSTU ZASTRZEŻONE. Możesz udostępniać tekst w serwisach społecznościowych, ale zabronione jest kopiowanie tekstu w części lub całości przez inne redakcje i serwisy internetowe bez zgody redakcji pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.
Źródło: prawy.pl