Miranda (opowiadanie)

0
0
0
/

Za zgodą Autora – Leszka Posłusznego, publikujemy kolejne niezwykłe opowiadanie z książki pt. „Pod oknem suflera”. Tym razem akcja dzieje się na porodówce. Opowiedziana historia przepleciona barwnym humorem, w istocie dotyka bardzo trudnych i smutnych relacji międzyludzkich. Relacji, których świadkiem był chyba każdy z nas...

 

MIRANDA


     Miranda żyła z Tadeuszem już dwanaście lat. Ich mało romantyczny los doprowadził do etapu, kiedy to Miranda, w chrystusowych latach, przebywała na porodówce miejskiego szpitala. Jej wyjątkowa szpetota szybko stała się obiektem zainteresowania medycznego personelu. Jako ciężarna musiała znosić hegemonię męskiej części obsługi, lecz czyniła to z wyjątkowym niesmakiem, dając temu wyraz przy każdej, nadarzającej się okazji.
     – Pani jest pierworódką? – zapytał lekarz czyniący zwyczajowy, poranny obchód, otoczony gromadką studentów.
     – A co ciebie to obchodzi? – usłyszał zdumiony doktor.
     Studenci spojrzeli po sobie, po czym ukradkiem na prowadzącego. Sytuacja stawała się niezręczna dla zaspanego ordynatora, jak i jego wyznawców, sprawiających wrażenie, jakby nieznany sprawca wyemitował „wieczorynkę” w „telewizji śniadaniowej”.
     – Pani źle się czuje w naszym szpitalu? – zapytał po dłuższej chwili milczenia.
     – Sam pan sobie rodź dzieciary i nie zadawaj głupich pytań – odparowała pacjentka.
     Ordynator nie kryjąc niezręcznego zdziwienia, odwrócił się na pięcie i podszedł do ciężarnej rozpartej na łóżku obok.
     Miranda z grymasem pełnym dezaprobaty obserwowała przed południową procedurę, wzbudzając kłamany brak zainteresowania wśród przyszłych położników.
     – Dziady cholerne. Najpierw wykorzystają, a ty się potem męcz – wymamrotała półgłosem słyszalnym jednak wyraźnie.
     Obchód się zakończył, a zniesmaczona Miranda kontynuowała swoją tyradę już pełnym głosem:
     – Taki cię jeden z drugim zbałamuci, a ty dziewczyno jeszcze grzecznie z nim rozmawiaj. Wywijają tymi kuśkami na lewo i prawo. To oni powinni rodzić! Poznaliby, jaki jest los kobiety. Wszędzie się nami wysługują, a parytet mają w dupie. Sypną becikowym i sobie radź. Ja bym kastrowała ich wszystkich! A ten tutaj, jak się puszył. W domu pewnie biedną żonę leje po cichutku, jak każdy z nich.
     Sąsiadki spoglądały na naturalnie nieurodziwą fizjonomię Mirandy, jak w miarę wypowiadanych słów tężeje i nabiera dziwnych kolorów.
     – Zamknij się wreszcie! – nie wytrzymała najbliżej leżąca.
     – O proszę, to jest to! – wykrzyknęła Miranda. – Męski twór uległej niewolnicy. Urodzi, weźmie swój tobołek i poleci służyć swojemu panu jak sucz w obejściu. Na co ci te dziady? – kontynuowała. – Taki już nawet walizki nie poniesie, miejsca nie ustąpi, tylko rozwali się na kanapie, ochlapus jeden z drugim.
     – A ty, jakim cudem w ciążę zaszłaś? – przerwała jedna z kobiet.
     – Bo tak sobie zaplanowałam – odparowała Miranda, nie bacząc na znane jej realia poczęcia, którego jedynym wytłumaczeniem była alkoholowa pomroczność magazyniera pobliskiego sklepu spożywczego. – My kobiety powinnyśmy rodzić tylko wtedy, kiedy chcemy i to najlepiej z pomocą nauki. Musimy się szanować, a nie poddawać każdorazowej chuci jakiegoś spoconego samca. Fuj!
     Pozostałe ciężarne spojrzały na siebie i bezgłośnie uznały dalszą dyskusję za bezcelową. Jednak brak zainteresowanych nie przerwał potoku nienawiści pełnego nowych rozwiązań, porządkujących ten zgrzybiały, zdominowany przez samców świat, snutych przez nikczemnie brzydką prelegentkę. Monolog negacji przerwało dopiero ciche pukanie do drzwi pokoju, co zelektryzowało całą piątkę brzemiennych niewiast. Na ciche „proszę” z nieustalonych ust, drzwi powoli uchyliły się i stanęła w nich lekko przygarbiona postać Tadeusza. Jego skrępowanym oczom ukazał się obraz śnieżnobiałej plaży wyspy Galapagos, na której gdzieniegdzie majaczyły kształty dostojnych pancerzy czterystuletnich żółwi. Nieśmiało wsunął się do pokoju.
     – Mandarynki kupił? – hardym głosem zapytała Miranda.
     – Kupił – kontynuował bezosobową formę Tadeusz.
     – Bieliznę przywiózł?
     – Oczywiście – cicho potwierdził.
     – No to chodź tu. Co tak stoisz? Dawaj torbę – rozkazała Miranda.
     Tadeusz posłusznie podszedł do łóżka żony, podając jej przyniesiony bagaż. Miranda wypakowała mandarynki i kilka osobistych fatałaszków, po czym zaczęła nerwowo grzebać w pozostałej zawartości.
     – Gdzie moja książka o gender?! – wykrzyknęła nerwowo wyrzucając kolejne części garderoby.
     – W kieszeni, z prawej strony – poinformował Tadeusz spokojnym tonem.
     – No – rzekła kobieta, wyjmując cienki skrypt w kolorowej okładce.
Miranda ułożyła się wygodnie, kładąc sobie na kolanach kilogramową reklamówkę soczystych owoców południowych.
     – Bez pestek? – zapytała, piorunując męża wzrokiem.
     – Tak prosiłem – odpowiedział Tadeusz.
     – No – odetchnęła ukontentowana.
     Tadeusz siedział na niewygodnym taborecie w nogach łóżka małżonki, łapczywie pożerającej mandarynki. Jego twarz sprawiała wrażenie pogodzonej. Wzrok miał opiekuńczy, wpatrzony w życiodajną opuchliznę kobiety. Przebywając tak blisko tej żartej baby, zaczęły nawiedzać go niechciane obrazy z ich wspólnego pożycia. Przypomniał sobie pogrzebacz leżący u wezgłowia łoża Mirandy, który prócz bitewnego, nie miał żadnego innego uzasadnienia w ich spółdzielczym, trzypokojowym mieszkaniu w nowym budownictwie. Machinalnie otarł bliznę nad lewym okiem. Ileż to razy w trakcie tych dwunastu lat musiał chodzić do pracy w ciemnych okularach. Jaką to opinię uknuli sobie koledzy, dworując z niego za plecami. Ileż kłamstw musiał użyć, przekonując ratowników z pogotowia, aby nie zawiadamiali policji, wmawiając im swój hulaszczy tryb życia jako logiczną przyczynę zaistniałych, otwartych ran. Jak wiele razy miał niechciany kontakt z wydzieliną ślubnej, plującej mu w twarz przy każdorazowym odczuciu deficytu znanych jej wulgaryzmów. A te pobudki w środku nocy, kiedy targana alkoholowym kacem budziła go spragniona uzupełnień ożywczego magnezu. Lekko dotknął kieszeni koszuli, pod którą miał jeszcze świeże ślady po paralizatorze. No i ta nieznośna obscena. Miranda była jedyną, znaną Tadeuszowi, przedstawicielką swojego gatunku sikającą na stojąco. Mimo, że wspomnienie nienaturalnie wygiętej kobiety nad muszlą czy pisuarem wywoływało w nim skrajne obrzydzenie, jeszcze raz skupił wzrok na brzuchu małżonki, dostrzegając delikatny ruch pod napiętą skórą.
     – Warto było – pomyślał i uśmiechnął się do siebie.
     – Co tak się gapisz? – wyrwał go z zadumy charczący głos przenikający przez niezgryzione resztki pomarańczowych owoców.
     – To będzie chłopiec? – zapytał.
     – Nie interesuj się, bo kociej mordy dostaniesz – odpowiedziała rozbawiona. – Chłopak czy dziewczynka, bez różnicy, i tak wychowam na mądrą kobietę. Będzie jak mamusia – zawyrokowała.
     Tadeusz rozejrzał się powoli dookoła, dostrzegając zdumienie na twarzach pozostałych pacjentek. Udając brak zainteresowania, nie mogły ukryć szoku, malującego się na ich obliczach.
     – Muszę się wylać – powiedziała Miranda, ciężko podnosząc się z łóżka. – No co tak patrzysz? Pomóż mi.
     Tadeusz uchwycił kobietę, po czym założył jej szpitalne obuwie.
     – Będę ci potrzebny w toalecie? – zapytał.
     – Nie. Zostań tutaj i pilnuj, żeby te niewolnice nie ukradły mi mandarynek – odrzekła omiatając groźnym wzrokiem zdumione ciężarne.
     Po wyjściu Mirandy na sali zapanowała niezręczna cisza. Kobiety na przemian spoglądały to na siebie, to na Tadeusza. Mężczyzna kryjąc skrępowanie, powoli układał porozrzucane części odzienia żony.
     – To się w głowie nie mieści – nie wytrzymała młoda dziewczyna z łóżka stojącego najbliżej drzwi.
     – Jak pan wytrzymuje z kimś takim? – ośmieliła się druga.
     – Dajcie panu spokój. On i tak ma dosyć – poleciła najstarsza z kobiet siedząca na posłaniu, najbliżej Tadeusza.
     Kolejne kilka dni wzbogaciły siermiężną ojczyznę o pięcioro nowych obywateli. Świat przywitały trzy dziewczynki i dwóch chłopców. Jednym z niemowląt był dorodny samczyk, który na zawsze stał się rezydentem serca dumnego Tadeusza. Szczęśliwe mamy w niedługich odstępach czasu otrzymywały od pielęgniarek swoje maleńkie zawiniątka, tuląc je do piersi i próbując odszukać przerwany, wspólny rytm oddechu. Tadeusz przyglądał się temu zjawisku urzeczony, czekając na swego potomka. Wymęczone kobiety zdążyły przez te kilka dni już go poznać i polubić, tym głębiej nie znosząc jego małżonki. Ciche wejście położnej subtelnie wkradło się w ten metafizyczny obraz. Podeszła do chrapiącej Mirandy i lekkim dotknięciem spróbowała ją obudzić.
     – Co jest do cholery! – wrzasnęła wyrwana ze snu kobieta.
     – Przyniosłam pani dzieciątko.
     – No widzę, widzę – powiedziała przecierając oczy. – Daj go pani jemu, niech się wprawia dziadzisko. Musi wiedzieć, że lekko nie będzie.
     Położna opanowując zdziwienie, wręczyła Tadeuszowi maleństwo, które ten przytulił, układając w bezpiecznej kołysce stworzonej z ludzkich rąk. Ucałował ufnego berbecia, a na jego policzkach pojawiły się prawdziwe, męskie łzy.
     – Pamiętajcie panie, siedemnastego sierpnia, czyli za trzy miesiące zapraszam do szczepienia z malutkimi – rzekła siostra, wychodząc w wyjątkowo dopasowanym fartuchu.
     Tadeusz wpatrywał się z miłością w czystą twarzyczkę śpiącego noworodka. W poporodowej sali słychać teraz było tylko cichutkie kwilenie osesków i ciężkie chrapanie Mirandy. Bez wstydu karmiące matki odpływały szczęśliwe, ogłaszając światu kolejny etap aktu stworzenia. Tchnienie tej niepowtarzalnej sceny zawładnęło świadomością Tadeusza bez reszty. Chciał być jej integralną częścią. Otoczony matkami, których piersi odnalazły swój pierwotny cel, stał on, archetypowy człowiek, mężczyzna i ojciec. Przyciskał do serca swojego potomka, próbując wymarzyć mu bezpieczne drogi pełne słońca, radości i odwzajemnianych uczuć. Karmiące kobiety bezgłośnie rysowały podobne obrazy dla swoich pociech. Akceptacja, mająca różne źródła w ludzkich uczuciach, to najważniejszy afekt witającego świata. Zaczyna się od bezkrytycznego uznania, iż to różowe, pomarszczone, wyglądające jak po kąpieli w towocie stworzenie jest najpiękniejszym zjawiskiem dwunożnego gatunku. A potem brnie pchane przyjazną aprobatą protoplastów. Nawet największa klęska może łatwo rozpuścić się w kolorowych głębinach afirmacji.
     – Dam mu na imię Maria – wyrwały go słowa małżonki.
     – Przecież to chłopiec – zaoponował.
     – A Erich Maria Remarque to co, dziewczyna?
     – Ale może ładniej będzie Robert? – zapytał.
     – Nie. Będzie Maria – zawyrokowała, kończąc dyskusję Miranda.
     Tadeusz spojrzał na chłopczyka czule, a na jego twarzy pojawił się tajemniczy, ciepły uśmiech.
     Dni mijały szybko. Wszystkie młode matki korzystając z dobrodziejstw klimatu, obwoziły swe radości w zagranicznych wózkach. Tadeusz często mijał znajome z porodówki, które machały do niego przyjaźnie. Wcale nie dziwił ich fakt, iż nigdy nie dostrzegły Mirandy prowadzącej wymyślny pojazd dziecięcej komunikacji.
     W poczekalni szpitalnej przychodni, Tadeusz pojawił się pierwszy. Z uśmiechem witał kolejno wchodzące panie, zupełnie nie przypominające tamtych wyczerpanych i zmęczonych siłaczek. Ich makijaż, figury i dostrzegalny seksapil dawały jasny sygnał, iż trzy miesiące to dużo czasu na naturalną regenerację kobiety.
     – A jak małżonka sobie radzi? – zapytała jedna z matek.
     – No właśnie. Czy karmi piersią? – wtrąciła druga.
     – I w ogóle jak się czuje? – dołączyła kolejna.
     – Wchodzi już w swoje ciuchy?
     – A pokarm ma?
     – Rodzice jej pomagają?
     Tadeusz przygnieciony wielością pytań, lekko wyprostował i spojrzał nieobecnym wzrokiem przed siebie.
     – Prawie nie cierpiała – wyszeptał cicho.
     – Matko Boska! – wykrzyknęła jedna z kobiet, przykładając dłoń do swych ust.
     Po jej reakcji nastała cisza. Nawet dzieciątka przestały kwilić.
Świat za oknem poczekalni oświetlał zastygłe twarze. Tadeusz spojrzał w stronę źródła światła i lekkim ruchem zaczął miarowo poruszać całym ciałem. Maleństwo, ułożone na jego kolanach, zaczęło w rytm delikatnej wibracji przymykać senne powieki.
     – Pewnie mieszka gdzieś za granicą – orzekła nagle najstarsza z nich, która dzisiaj wyglądała najbardziej kwitnąco.
     – Tak, na pewno w Anglii – dodała po chwili druga.– Właśnie! Ja ją widziałam na dworcu. Pytała, jak dojechać do Londynu.
     – Byłam na pierwszym spacerze, kiedy mnie mijała z torbą podróżną – przypomniała sobie następna.
     – Że też ludzie muszą wyjeżdżać za chlebem. To nie do pomyślenia – podsumowała któraś z niewiast.
     Kobiety jak na komendę pochyliły się nad swoimi pociechami, sankcjonując istniejącą rzeczywistość uśmiechem przekazywanym swoim dzieciątkom.
     Tadeusz zwrócił głowę w stronę synka, uchwycił jego maleńką rączkę i rzekł spokojnym głosem:
    – Śpij Robercik, tatuś będzie blisko.


Leszek Posłuszny, Pod oknem suflera

Źródło: prawy.pl

Sonda
Wczytywanie sondy...
Polecane
Wczytywanie komentarzy...
Przejdź na stronę główną