Michalkiewicz: Devotio moderna (FELIETON)
W okresie przedwojennym – wprawdzie premier Tusk twierdzi, że teraz też jest okres przedwojenny, ale może to być prawdą tylko o tyle, o ile on sam, na polecenie Reichsfuhrerin Urszuli von der Leyen, albo Naszego Złotego Pana, wciągnie Polskę do wojny, jaką USA prowadzą z Rosją na Ukrainie do ostatniego Ukraińca – więc w okresie naprawdę, a poza tym – nawet podwójnie przedwojennym, bo zarówno przed I, jak i przed II wojną światową – popularną postacią w Warszawie był mecenas Leo Belmont. Nie tylko interesował się wszystkim, ale w dodatku o wszystkim, co go interesowało pisał, zasypując redakcje arkuszami swoich produkcji. Otóż kiedy po śmierci papieża Leona XIII konklawe długo nie mogło zdecydować się na wybór jego następcy, mecenas Belmont zaczął wykazywać narastające zdenerwowanie. Doszło do tego, że zatrzymywał znajomych na ulicy i zadręczał pytaniem: “kiedyż wreszcie będziemy mieli Ojca Świętego?” Nie od rzeczy będzie dodać, że z metryki był mozaistą, a z przekonań – ateistą.
Ciekawe, że podobnie do mecenasa Leo Belmonta postępują jego rodacy z Judenratu “Gazety Wyborczej”. Jak wiadomo, metropolita warszawski, J.Em. Kazimierz kardynał Nycz, osiągnął wiek emerytalny i oddał się do dyspozycji papieża. Procedura wyboru następcy polega na tym, że nuncjatura apostolska w danym kraju, przesyła do Watykanu tzw. “terno”, to znaczy – trzy kandydatury, z których papież wybiera jednego kandydata – albo nie wybiera żadnego i wtedy procedura się powtarza aż do skutku. Nie potrzebuję dodawać, że korespondencja między nuncjaturą, a Stolicą Apostolską, jak zresztą każda korespondencja dyplomatyczna, ma charakter poufny. Z tym większym zdumieniem zobaczyłem w “Gazecie Wyborczej” informację, że przekazane do Rzymu “terno” zawierało trzy nazwiska: abp Wojciecha Polaka, kardynała Grzegorza Rysia i kardynała Konrada Krajewskiego, jałmużnika papieskiego, który mieszka w Rzymie - i że wszyscy kandydaci zostali przez Stolicę Apostolską odrzuceni. Skąd Judenrat “Gazety Wyborczej” się o tym dowiedział, skoro rzecz jest poufna? Nieomylny to znak, że Judenrat musi mieć swojego kreta albo w warszawskiej nuncjaturze, albo w Watykanie. Taki wniosek nasuwa się siłą rzeczy tym bardziej, że Kościół nie tylko w Polsce, ale i na świecie, prowadzi intensywny dialog z “judaizmem”, więc pojawienie się tu czy tam kretów Judenratu jest w tej sytuacji nieuniknione. Po to w końcu strona żydowska ten cały “dialog” prowadzi, a przynajmniej go markuje, żeby w ten sposób doprowadzić nie tylko do penetracji Kościoła katolickiego, a w konsekwencji – całkowicie podporządkować go “synagodze”. Po co w takim razie w dialog z judaizmem angażuje się strona katolicka – tajemnica to wielka, której wyjaśnienia nawet nie śmiem się domyślać.
Skoro tedy Judenrat, nawet nie bez pewnej ostentacji przyznał się, że penetruje wywiadowczo struktury Kościoła katolickiego, to warto postawić pytanie, kogo by widział jako następcę metropolity warszawskiego? Pierwsza odpowiedź nasuwa się sama: pana red. Michnika. Dla wszystkich, którzy pana redaktora znają, niechby nawet pobieżnie, nie jest tajemnicą, że jego marzeniem jest nie tylko uchwycić rząd dusz w naszym nieszczęśliwym kraju, ale nawet przejść do historii z tytułem Odkupiciela mniej wartościowego narodu tubylczego. Czyż nie w tym celu pan redaktor, na czele tzw. “komisji Michnika” penetrował u progu sławnej transformacji ustrojowej archiwa Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, w dodatku nie pozostawiając po sobie żadnych śladów? W rezultacie żaden z tzw. “ajatollahów”, z którymi Judenrat “Gazety Wyborczej” wkrótce podjął walkę pod pretekstem, że chcą oni wprowadzić nad Wisłą “państwo wyznaniowe”, nie odważył się panu red. Michnikowi sprzeciwić, bo nie wiedział, czy przypadkiem nie odkrył on w tych archiwch jakichś brzydkich spraw. Z tej samej przyczyny Judenrat mógł na zasadzie szantażu wprowadzać do struktur Kościoła rozmaitych, nawet utytułowanych kretów, którzy następnie werbowali następnych kretów – i tak dalej, aż do dnia dzisiejszego. W rezultacie można bez obawy popełnienia jakiegoś grubszego błędu powiedzieć, że Judenrat ma w zakresie sprawowania rządu dusz w naszym nieszczęśliwym kraju spore osiągnięcia. Ale osiągnięcia to jedna sprawa, a oficjalne przejęcie rządu dusz, to sprawa druga. Z tego punktu widzenia kandydatura pana red. Michnika na metropolitę warszawskiego nie bardzo się nadaje, bo nie ma on nawet święceń kapłańskich, nie mówiąc już o sakrze biskupiej. Wprawdzie te mankamenty można by przekuć w tak zwane “plusy dodatnie”, wskazujące, że tubylczy Kościół nieodwracalnie wkroczył na drogę nieubłaganego postępu – ale wydaje mi się, że jeszcze na taką ostantację byłoby za wcześnie. Co innego, jak dialog z judaizmem wejdzie w fazę decydującą, to znaczy – kiedy wszyscy katolicy będą musieli przejść na judaizm – ale do tego chyba jeszcze daleko i dlatego żyjemy w okresie przejściowym.
Ale i na to jest rada, bo myślę, że z punktu widzenia interesów Judenratu najlepszą kandydaturą byłaby kandydatura pana prof. Stanisława Obirka. Wprawdzie zrzucił on był sukienkę zakonną i z zakonu OO Jezuitów chyba wystąpił, ale przecież, jako ojczyk, w swoim czasie święcenia kapłańskie otrzymał, a jak wiadomo, ten sakrament pozostawia na delikwencie piętno nieusuwalne. Wprawdzie po rejteradzie do stanu świeckiego pan Stanisław Obirek został wynagrodzony tytułem profesorskim, a nawet się ożenił, ale to właśnie zaleta. Z uwagi na posiadanie święceń kapłańskich załatwienie dla niego sakry biskupiej nie przedstawiałoby chyba większych trudności, bo – jak zauwazyli starożytni Rzymianie – nie ma takiej bramy, której nie przeszedłby osioł obładowany zlotem. Czy dotyczy to również Bramy Spiżowej – o tym właśnie moglibyśmy się przekonać. Jestem pewien, że w razie potrzeby Żydowie nie poskąpiliby złota i kto wie, czy po uiszczeniu kosztów panu prof. Obirkowi nie pozostałoby go jeszcze tyle, by mógł sobie ulać Złotego Cielca? W dodatku pan prof. Obirek, jak już wspomniałem, jest żonaty, więc to byłaby świetna okazja do przeforsowania zniesienia celibatu księży. Żaden z duchownych nizszych rangą chyba by przeciwko temu nie pyskował, a zwyczajni parafianie; wiadomo – nie mają nic do gadania, bo ta cała “synodalność”, to przecież pic na wodę, tak samo, jak “konsultacje społeczne” za komuny. Dodatkową korzyścią mogłoby być to, że również pan mec. Nowak, który nieubłaganym piórem chłoszcze wredny Kościół katolicki, mógłby zamiast krytycznego, przyjąć ton apologetyczny – bo w przeciwnym razie mogłby otrzymać z Judenratu telefon: wiecie, rozumiecie, Nowak; przestańcie wy już chłostać Kościół, który wszedł na nieubłaganą drogę postępu, bo inaczej będzie z wami brzydka sprawa.