Opowiadanie bajek przez lewicę staje się nałogiem. Uzależniają się od wymyślania niestworzonych historii, które uderzają także w edukację. Wskutek tego polska szkoła ogłupia uczniów.
Wśród ich opowieści od kilku lat pojawia się przesąd, że szkoły potrzebują komputerów. Przesąd ten bierze się z wizji społeczeństwa odartej z chrześcijaństwa. Liczy się w nim tylko skuteczność. Dlatego wypierana jest logika i etyka wyrosła z dobra i krytyki zła.
Wskutek przesądu od pierwszej klasy podstawówki jest informatyka. Nikt tu nie pytał się o zdanie rodziców. Praca z komputerem wymaga umiejętności czytania i znajomości wszystkich liter. Bez tego dziecko nie zastosuje skrótów klawiszowych, ani nie przeczyta podpowiedzi w programach. Realia są takie, że pierwszoklasiści wychowują się na gadżetach. Wciskają ikony w programach, ale kosztem obcowania z książką.
Oficjalnie dzięki komputerom nauczą się logicznego myślenia. Obowiązuje jednak nieoficjalny zakaz wprowadzania szachów do edukacji. Złożoność tej gry, jej niski koszt jednostkowy wręcz zachęca, aby uczniowie poznali tę grę. Niech myślą, co będzie, jak ruszę się skoczkiem, czy wieżą, bo to jest wprowadzanie logiki oraz wymaga myślenia. Na łonie informatyki to przygotowanie do programowania i stosowania wyrażeń warunkowych.
Wedle lewicowej bajki układanie spadających klocków tetris na komputerze jest lepsze od gry w szachy. Wynika to z błędnego mniemania, że myślenie nad ruchem pionków jest gorsze od błyskawicznego obracania i ustawiania klocków na ekranie. Szachy uczą dogłębnej analizy problemu, a gry komputerowe powierzchownej.
Jednak lewicowa bajka nie stawia na jakość, ale na szybkość. Zakłada, że szkoła już nikogo nie będzie uczyła, ale jest przygotowaniem do bycia zmiennym. Za hasłami o podejściu indywidualnym do ucznia kryje się ujednolicenie. Wywodzi się ona z modelu świata informacyjnego w którym liczy się tylko zlanie z resztą. Wedle tego im ktoś szybciej dostosuje się do rzeczywistości tym lepiej.
Tylko, że takie myślenie pomija zadawanie pytanie "dlaczego?" i odwołania do własnej tożsamości. O tym kim jest uczeń stanowi znajomość historii, odwołanie do tradycji oraz znajomość reguł, jakie się sprawdziły. Akceptacja homoseksualistów, transwestytów, dzieciobójstwa, czy podatkowego niewolnictwa wymaga uznania idei Postępu. Ona zastępuje tożsamość.
Dorosły człowiek bez świadomości, kim jest, ulega wpływom. Presja na nowoczesność pozwala na wprowadzanie programu zmian społecznych, które uderzają w ludzi. Tym właśnie jest polska edukacja. Nikt nie stawia tutaj pytania o poziom wiedzy ucznia, ale o skuteczność.
W szkolnictwie funkcjonuje wskaźnik EWD (edukacyjna wartość dodana). Tomasz Żółtak w książce "Ścieżki rozwoju edukacyjnego młodzieży - szkoły pogimnazjalne. Trafność wskaźników edukacyjnej wartości dodanej dla szkół maturalnych" pokazuje o co w nim chodzi. Jak pisze na 28 stronie nie służy on określeniu zmiany poziomu wiedzy i umiejętności uczniów, ale jak wypada ich szkoła na tle innych w odniesieniu do średniej.
Dla nauczyciela w praktyce to np. informacja, że jeśli uczeń zdobył z matematyki 40% punktów to lepiej niż jak zdobył z języka polskiego 58%. Jak to możliwe? Wyniki uśrednia się. Jeśli uczniowie zdobyli z matematyki średnio 39% punktów, a z języka polskiego 64% to uczniowie są lepsi z matematyki, niż języka polskiego.
Absurd? Lewicowa bajka nie odwołuje się do rzeczy obiektywnych. Uśrednione wyniki uczniów jako punkt odniesienia to subiektywizm. Sprzedawca w salonie wykonuje 100% planu sprzedażowego, bo inaczej "wylatuje" z pracy. W polskiej edukacji mieszczenie się w odpowiednim zakresie procentów, tzw. staninach, decyduje czy uczniowie są "dobrze" uczeni. Liczby te w odniesieniu do obiektywnego standardu - celem jest uzyskanie 100% - wskazują, że język polski wypadł tutaj lepiej niż matematyka. Tego myślenia w naszej edukacji nie ma.
EWD jest klonem rozwiązań ze Stanów Zjednoczonych i Europy. Zdobycie staninów ustawia szkołę pod rozwiązywanie testów, aby nauczyciele nie stracili pracy za to, że ich uczniowie nie mieszczą się w średniej. System ten w Dallas wprowadzono jako DVAAS (Dallas Value-Added Accountability System). William Sanders w połowie lat 80. rozwinął TVAAS (Tennessee Value-Added Assessment System). Na podstawie TVAAS powstał w firmie SAS w 2000 roku EVAAS (Education Value-Added Assessment System). Amerykański EWD obowiązuje w dwudziestu stanów w tym Nowy Jork, Teksas, New Jersey, Kolorado, Karolinie Południowej, Arizonie, czy Arkansas.
W 1998 bliźniaczy system powstał w Wielkiej Brytanii. Od 2006 wprowadził contextual value-added, czyli wyniki z uwzględnieniem wieku, płci, prawa do "bezpłatnego" posiłku (sic!), a także przynależności do 19 grup etnicznych. Rodzice są zachęcani, aby w oparciu o te wskaźniki wybierali dokąd poślą dzieci.
Na poziomie Europy rozwiązania te wprowadziła OECD oprócz Polski także w Holandii, Szwecji, Czechach, Belgii, Francji, Hiszpanii, Norwegii, Słowenii oraz Wielkiej Brytanii w ramach projektu Project on the Developement of Value-added Models in Education Systems na lata 2005-2008. Od 2005 EWD wcieliła w życie Centralna Komisja Egzaminacyjna, a teraz zajmuje się tym Instytut Badań Edukacyjnych.
Data ta pokrywa się z odejściem edukacji od "starej matury". Rok po wprowadzeniu nowego sposobu mierzenia jakości w Wielkiej Brytanii w 1999 powstały w Polsce gimnazja. Wprowadzenie mentalności EWD do edukacji łączy się z pogorszeniem efektywności nauczania.
Nacisk został przeniesiony z oceny systemu na badanie szkoły. Dlatego nikt nie podważa bzdur w tym, co pozna uczeń, ale je realizuje. Źródło takiego myślenia kryje się u Karola Marksa. Wpłynął on na fabian. Z ich łona wywodzi się jeden z wzorów dla polskiej edukacji John Dewey. Odrzucił on moralność chrześcijańską i stał się założycielem amerykańskiego odpowiednika MEN, czyli NEA związanego od lat z Partią Demokratyczną.
Dewey zredukował edukację do praktyki, tzw. uczenie przez działanie. Chciał, aby uczeń był idealnym robotnikiem i nikim więcej. Dlatego pomijał kwestię etyki oraz logiki. Za istotne podkreślił oddanie się władzy bez określenia, czy nie jest tyranią. Dlatego jego myśli zaadaptował sowiecki komisarz oświaty Anatolij Łunaczarski.
Ze strony praktyki Dewey podkreślał, że uczeń nie potrzebuje obiektywnych wzorców moralnych. Sam jest sobie przewodnikiem. Innymi słowy wymyślił wychowanie bezstresowe. Kontynuatorem jego działań jest William Carr, współzałożyciel UNESCO. Dlatego w imię praktyki dziś wprowadza się obsługę komputera od pierwszej klasy podstawówki.
Współtwórcą tej bajeczki jest idol Dewey'a Jean-Jacques Rousseau, który w "Emilu, czyli o wychowaniu" zbudował podwaliny wychowania bezstresowego. Jeśli celem edukacji byłaby rzeczywista nauka obsługi komputera, szkoły wypełniłyby się kółkami szachowymi, logiką klasyczną i kuriozalnie, zmniejszeniem liczby zajęć przed komputerem. Podstawowe umiejętności techniczne w tym zakresie to ledwie kilka, kilkanaście godzin.
Dla programisty ważniejsza jest umiejętność myślenia logicznego, bo odnajdywanie zależności w kodzie jest istotniejsze niż znajomość poleceń. Rozwiązywanie problemów to nic innego, jak użycie rozumu, a nie emocji. Dla wielu branż komputer to maszyna do fakturowania i obsługi magazynu. Nie każdy stanie się nagle grafikiem, czy informatykiem.
Tutaj kryje się tajemnica, czemu wielu uczniów zajęcia komputerowe uznaje za stratę czasu. Za nauką nie stoi wyjaśnianie dlaczego coś tak działa, ale jak to się robi. W ciągu jednej lekcji poznanie przez ucznia, jak wyszukuje się w programach skróty klawiszowe oznacza realny wzrost produktywności i nie potrzeba tutaj dziesiątków ćwiczeń w szkole. Zamiast tego, co jest esencją praktyki uczniowie uczą się, co klikną. Wciśnięcie dwóch klawiszy jest szybsze niż posługiwanie się myszką, ale nie dla polskiej szkoły.
Miejsce ciężkiej pracy zajmuje zabawa, bo to jest podążanie za uczniem, co zaproponował Dewey. Obracanie klockami na komputerze rozwija emocje. Uczeń ekscytuje się, ile zdobył punktów, ale nie uczy czytania tekstów i wyciągania z nich wniosków. Nie wymaga też skupienia uwagi, bo obraz przesuwa się samoistnie.
Rodzice dostrzegają problem. Wysyłają dzieci na studia i patrzą, jak zostają wykształconymi bezrobotnymi. Lewicowa bajka tłumaczy to brakiem praktyki, ilością teorii. Pomija, że używanie wskaźników EWD maskuje niewydolność całego systemu. Pozwala na pozorowane zmiany oparte o typowanie szkół najsłabszych w wyścigu szczurów do miejsca w staninach i urządzanie kontroli, które powoduje, że nauczyciel tłumaczy się, czemu jego uczniowie nie mieszczą się w średniej. Kto jednak w szkole wypełniał normę na 60%, jak ją wypełni w pracy na 100%?
Logika EWD sprowadza się do usunięcia nierówności społecznych, czyli postulatu marksistowskiego. Stąd pojawia się przerzucanie się liczbami, jak wypada wieś na tle miasta, chłopcy - dziewcząt itd., aby między nimi było tak samo.
Bajki w edukacji są to rozwiązania, które ktoś wprowadził, ale nie poinformował rodziców "dlaczego?" i na czym opierał swe wnioski. Wprowadzenie EWD to przykład, jak biurokracja wygrywa nad zdrowym rozsądkiem. Potrzebujemy, aby uczeń był patriotą, wiedział dlaczego jest dumny ze swego kraju, widział miejsca wymagające reform i zmian, był gotów do ciężkiej pracy, a nade wszystko nie należał do 4 milionów ludzi, które rozważają wyjazd z kraju w 2016.
Czemu zatem tego nie wynosi z polskiej edukacji?