Jest rzeczą oczywistą, że oficerowie prowadzący, czy to z SB, czy to z Wojskowych Służb Informacyjnych, tej gangreny na ciele naszego narodu, dobierając sobie konfidentów, musieli stosować selekcję negatywną, to znaczy – dobierali sobie konfidentów głupszych od siebie. W przeciwnym razie taki jeden z drugim konfident owinąłby sobie takiego jednego z drugim oficera dookoła palca, no a wtedy przełożeni takiego cymbała musieliby dojść do wniosku, że w takim razie tego całego oficera trzeba będzie spuścić z wodą, a na jego miejsce postawić uzdolnionego konfidenta. Dlatego też oficerowie prowadzący bardzo się pod tym względem pilnowali, bo w grę wchodziła przecież nie tylko ich osobnicza przyszłość, ale też osobnicza przyszłość tych wszystkich żoneczek, co to „zmieniły swój społeczny stan, a wszystko to przez jedną noc”, no i oczywiście potomstwa, któremu władza ludowa właśnie otwierała świetlane perspektywy „i w MSW i na uczelni, bo wszak są Szmaciakowie dzielni” - jak to skrupulatnie relacjonował poeta, opisując familię sekretarza Wardęgi („W przedziwnej analogii z Gnomem Wardęga miał Żydówkę żonę”). Wiadomo było bowiem, że bez otwarcia świetlanych perspektyw to potomstwo chyba nie będzie w stanie zająć pozycji społecznej, przygotowanej przez towarzyszy radzieckich dla nowej elity, co to się wypoczwarzyła z polskojęzycznej wspólnoty rozbójniczej. A tu przecież Zosia „robi magistra” w Wyższej Szkole Gotowania Na Gazie, a Franek – ooo, Franek, kto wie, czy nie zostanie uczonym doktorem w Akademii Pierwszomajowej Ku Czci Rewolucji Październikowej, więc trzeba zawczasu przygotować dla nich odpowiedni posady - „i w MSW i na uczelni”. Nie ma jednak rzeczy doskonałych i w rezultacie tej negatywnej selekcji w środowisku konfidentów, z którego Wojskowe Służby Informacyjne pod kierownictwem pana generała Marka Dukaczewskiego i pozostałe bezpieczniackie watahy rekrutują kolejne degeneracje Umiłowanych Przywódców i Niezawisłych Sędziów Sądu Ostatecznego, poziom środowiska Umiłowanych Przywódców systematycznie się obniża. W rezultacie taki pan Grzegorz Schetyna, nie mówiąc już o posągowych klempach z Platformy Obywatelskiej, czy o tak zwanych „panienkach” („panienki” to określenie zastępcze, którego używam, żeby nie narazić się na procesy sądowe, gdybym tak dajmy na to, - oczywiście, co nie daj Boże! - użył określenia „dupeńki” - z Nowoczesnej pana Ryszarda Petru, którą podejrzewam, że jest wydmuszką Wojskowych Służb Informacyjnych. Nawiasem mówiąc, WSI musiały wprowadzić wśród swoich konfidentów tzw. „parytety” zanim jeszcze wyszła stosowna ustawa, dzięki czemu stopień feminizacji Nowoczesnej jest znacznie wyższy, niż tak zwany stopień upartyjnienia w środowisku niezawisłych sędziów, które ekscytuje przeciwko rządowi pani Małgorzata Gersdorf. Ona na pewno nigdy nie była w PZPR, ani nawet w ZSL, czy Sichercheist Dienst, które, mimo upływu 67 lat od zakończenia II wojny światowej, nadal występuje na tubylczej scenie politycznej pod kryptonimem SD), politykę naszego bantustanu postrzega wyłącznie w postaci dylematu, którą Volkslistę lepiej podpisać. Ponieważ zgodnie z moją ulubioną teorią spiskową, uważam Platformę Obywatelską za polityczną ekspozyturę bezpieczniackiego Stronnictwa Pruskiego, które już od drugiej połowy lat 80-tych wykonuje w naszym nieszczęśliwym kraju zadania wyznaczane mu na bieżąco przez niemiecką BND, to bez zdziwienia powitałem dobiegające z tamtej strony okrzyki triumfu na wieść o powierzeniu Donaldu Tusku prestiżowego stanowiska przewodniczącego Rady Europejskiej. Na tym stanowisku Donald Tusk ma dwie ważne kompetencje; może otwierać i zamykać posiedzenia rady Europejskiej. To jest wielki dygnitarz, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę apanaże siedmiokrotnie wyższe od uposażenia premiera Rzeczypospolitej. Skoro tedy Platforma Obywatelska postrzega politykę międzynarodową już tylko w kategoriach wybory, którą to Volkslistę korzystniej będzie podpisać, to triumfalna reakcja na powierzenie stanowiska przewodniczącego rady Europejskiej Donaldu Tusku nie może nikogo dziwić. Co więcej, - powierzenie Donaldu Tusku tej godności rozwiązuje problemy prestiżowe i socjalne Grzegorzu Schetino, który w tej sytuacji nie będzie musiał ścierać się z Donaldem Tuskiem, nad którym w dodatku Nasza Złota Pani trzyma parasol ochronny, o przywództwo w politycznej ekspozyturze Stronnictwa Pruskiego i wiążącym się z tym przywilejem nad tamtejszymi dostojnymi klempami. Któż nie chciałby z takiego przywileju korzystać? Ale mniejsza z tym; rzućmy na to zasłonę, bo przecież na klempach świat się nie kończy. Są jeszcze konfitury, na które argusowe oko zwrócił w swoim czasie książę-małżonek, czyli Radosław Sikorski, składając słynny „hołd pruski”. Myśląc, że klamka zapadła, zdeklarował się w charakterze folksdojcza, ale najwyraźniej nie przewidział, że prezydent Obama na czele Stanów Zjednoczonych powróci do aktywnej polityki w Europie Środkowo-Wschodniej, więc w tej sytuacji nie pozostawało mu nic innego, jak schronić się za wartkimi strumieniami Okeanosa, gdzie wpływy księżnej-małżonki mogą uchronić go nie tylko przed skutkami własnej bezmyślności, ale nawet zapewnić mu reputację mędrca transatlantyckiego. A przecież książę-małżonek, w odróżnieniu od Umiłowanych Przywódców drobniejszego płazu, przecież trochę przetarł się po świecie i to niekiedy nawet w lepszym towarzystwie, gdzie wiedzą, z której strony kładzie się widelec, a z której nóż i łyżeczkę – bo ci nowi nie zawsze są pewni – więc czegóż innego wymagać od takiego pana Grzegorza Schetino, który wprawdzie prawidłowo odpowiedział na pytania, jakie podczas egzaminu zadano mu w Departamencie Stanu – ale najwyraźniej traktuje politykę zagraniczną naszego nieszczęśliwego kraju w kategoriach dylematu, którą Volkslistę lepiej podpisać – a ponieważ z banana wystrugało go Stronnictwo Pruskie, to trudno byłoby mu podjąć decyzję, że inną niż Volkslistę właściwą. Toteż bez zdziwienia obserwujemy wybuchy radości w środowisku folksdojczów. Nastrój radości wśród folksdojczów udziela się nawet posągowym klempom, co wywołuje niezamierzony efekt komiczny.Stanisław Michalkiewicz