Dla samodzielnie myślących Polaków konflikt między dwiema partiami PO i PiS, toczony od kilkunastu lat już dawno przestał być przedmiotem beztroskich żartów, kpin i dowcipów. Stał się sprawą poważną. Dlaczego? Otóż spór ten i zacietrzewienie przywódców przekładające się na postawy ich pretorian, a w dalszej kolejności aktywistów i zwolenników ukazał, że ci ostatni nie są z różnych powodów zdolni do samodzielnego, racjonalnego myślenia, refleksji i nabrania dystansu do głoszonych przez przywódców tez. Co jeszcze gorsze ukazał, że coraz bardziej zastraszone i oportunistyczne środowiska czy to inteligencji, czy przedsiębiorców przyjmują postawę biernej akceptacji. I tak oto wzruszenie ramion i tekst „i tak nic nie można zrobić” cechuje „polską milczącą większość”.
Ostatnie tygodnie przyniosły wydarzenia, które jak sądzę dla wielu Polaków stanowią punkt zwrotny. Trudno nie będąc dumnym Polakiem i patriotą przejść obojętnie wobec sporu o wybór Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej. Przebieg sporu unaocznił szereg faktów najwyższej wagi.
Na pierwszym miejscu trzeba wskazać, że Jarosław Kaczyński nie waha się sporu wewnętrznego, politycznego i personalnego przenieść na forum międzynarodowe angażując w to ze strony polskiej wszystkich swych współpracowników i starając się wciągnąć w konflikt możliwie najszersze gremia polityków zagranicznych.
Co więcej, trzeba wskazać, że w imię własnych racji Jarosław Kaczyński okazuje się być tak zapiekłym, że nawet gdy pozostanie osamotniony w skali międzynarodowej odrzuci wszelkie kompromisy i koalicje, nadal głosząc swoje.
Podwładni mu urzędnicy otrzymują polecenie formalnego i werbalnego zgłaszania sprzeciwu wobec konkluzji uzgodnionych przez wszystkie państwa UE (poza Polską), blokowania i zrywania obrad, wysuwania gróźb wobec różnych gremiów europejskich w kwestiach nie mających nic wspólnego z wyborem Donalda Tuska.
Podwładni Jarosława Kaczyńskiego w osobach przedstawicieli rządu gotowi są iść „w zaparte” ryzykując utratę realnych korzyści finansowych, politycznych i innych wynikających z członkostwa we wspólnocie. Aż chce się zapytać, jak na taką postawę zapatrują się polscy rolnicy, którym z powodu konfliktu wokół tragedii smoleńskiej uniemożliwiono eksport produktów rolnych do Rosji, a teraz grozi ograniczenie sprzedaży na rynki Europy Zachodniej, a nawet wstrzymanie bądź zmniejszenie dopłat do rolnictwa.
Analizując rozgrywkę, jaką przeprowadził Jarosław Kaczyński próbując uniemożliwić wybór Donalda Tuska, trudno nie posłużyć się określeniem zaczerpniętym z futbolu, „że się zakiwał”. Z pewnością pomogli mu w tym doradcy klasy Ryszarda Czarneckiego. To oni utwierdzili go w przekonaniu, że twarde polskie „nie” będzie skuteczne. Tymczasem każdy, kto miał i ma właściwą ocenę stosunków politycznych między przywódcami państw Unii Europejskiej wie, że stanowcze „nie” słabszego partnera musi, nie powinno, a musi wywołać reakcję sprzeciwu po stronie silniejszego. I tak oto Jarosław Kaczyński występując otwarcie przeciwko Donaldowi Tuskowi sprowokował przywódców europejskich do reakcji, której być może sami nie chcieli. Dlaczego? Ponieważ stanowisko Rady Europejskiej w myśl niepisanej, ale obowiązującej reguły powinien otrzymać socjalista (rozważano kandydaturę prezydenta Francji F. Hollanda). Należało się ono właśnie socjalistom, ponieważ dwa ważniejsze stanowiska otrzymali już przedstawiciele partii chadeckich. A zatem przywódcy europejscy, by „przywołać rząd polski do porządku”, by wskazać mu jego miejsce w szyku musieli… poprzeć Donalda Tuska.
Jarosław Kaczyński brnąc w błąd za błędem znowu za namową doradców zgłosił Jacka Saryusz-Wolskiego. Takie zachowanie przypomina „licytowanie w ciemno” mimo, że się wie jak słabe ma się karty. Pół biedy, gdyby osoba Saryusz-Wolskiego została wycofana przed głosowaniem, po spotkaniach pani premier Szydło z wieloma delegacjami – gdy pewność, że nikt go nie poprze była widoczna. Ponieważ tego nie zrobiono – a byłaby to szansa uniknięcia nokautu, doszło do niespotykanej sytuacji, gdy przeciw Polsce głosowały wszystkie delegacje europejskie.
Swym zachowaniem Jarosław Kaczyński osiągnął coś, co nie sposób nazwać, a co będzie miało brzemienne skutki dla Polski w przyszłości. Ukazał on Polskę na scenie europejskiej jako nieprzewidywalnego, nieodpowiedzialnego, osamotnionego frustrata niezdolnego do współpracy, kompromisów, potrafiącego jedynie w imię słownej fanfaronady poświęcić prestiż, pozycję, interesy. Co więcej, rząd polski swym żądaniem doprowadził do zjednoczenia przeciw sobie wszystkich państw Unii Europejskiej. I tak oto Włosi, Brytyjczycy, którzy nie przepadają za Niemcami zgodnie zaakceptowali wspieraną przez Niemców (jak twierdzi PiS) kandydaturę Donalda Tuska.
Dramat sytuacji polega na tym, że z powodu wystąpienia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej szczególnej wagi nabiorą negocjacje wewnątrz Unii odnośnie zmniejszonej kwoty pieniędzy do podziału między kraje, takie jak Polska. Przypomniał nam to już prezydent Francji ripostując na wystąpienie pani premier Szydło.
Im bardziej rząd i politycy PiS pogrążali się z powodu porażki przy wyborze Donalda Tuska, tym bardziej absurdalnych i zaczepnych w stosunku do polityków zagranicznych używali określeń. Słowa pani premier podczas kolacji w Brukseli, że nie podpisze dokumentów szczytu są dowodem niezrozumienia powagi sytuacji. Słowa Ryszarda Czarneckiego w wywiadzie radiowym, że „daliśmy przykład, a z Polską trzeba się liczyć”, a dalej, że „nic o nas bez nas” a „inni pójdą naszym śladem” to dowód, że politycy PiS mogą uzasadnić i bronić każdy popełniony przez siebie błąd. Czerpiąc obficie z najgorszych przykładów naszej historii, historii anarchii magnacko-szlacheckiej, w imię zasady „nie pozwalam” rząd polski zapomniał, że to właśnie w traktacie lizbońskim Lech Kaczyński podpisał według jakich reguł będą dokonywane wybory wewnątrz Unii Europejskiej. Warto politykom PiS przypomnieć, że Lech Kaczyński nie skorzystał wtedy z rad wielu Polaków i patriotów wzywających go do przedstawienia własnego, odmiennego, polskiego stanowiska.
Sprawa wyboru Donalda Tuska ma swoje dalsze reperkusje w Polsce. Zorganizowano triumfalne powitanie pani premier Beaty Szydło na lotnisku w Warszawie po powrocie z Brukseli. Stawił się osobiście Jarosław Kaczyński i wybrane grono pretorian. Sposób, w jaki partyjno-rządowe media, a w szczególności TVP, relacjonowały całą kwestię jest obrazą, przejawem lekceważenia, by nie powiedzieć pogardy, dla polskiego społeczeństwa. Propaganda czasów PRL-u to nic wobec półprawd, fałszu, przeinaczeń, manipulacji i kłamstw, którymi zionie TVP.
Sumując ten wątek trzeba wskazać na rzecz najważniejszą – kampania sprzeciwu wobec Donalda Tuska poprowadzona przez Jarosława Kaczyńskiego przyniosła efekt odwrotny do zamierzonego. Został on wybrany i to absolutną, największą możliwą ilością głosów. I tak oto jeśli po ośmiu latach rządów PO społeczeństwo oceniło negatywnie te rządy i jedni w odruchu rozpaczy, żalu, sprzeciwu, a inni w odruchu nadziei i wiary w lepsze jutro oddali głosy na PiS – to dziś dramat polega na tym, że PiS swą polityką napędza głosy nie komu innemu, jak właśnie PO, bądź pogrobowcom, spadkobiercom i klonom tej partii. Co gorsza, PiS swym działaniem sprzyja powstaniu koalicji jednoczącej PO z lewicą wszelkiej maści. Dla milczącej większości Polaków taka perspektywa to gorzej, niż wpaść z deszczu pod rynnę.
Nowy front, który otworzył PiS to atak na samorządowców. To Jarosław Kaczyński i pani premier Beata Szydło nie przebierając w słowach oskarżyli samorządowców o nepotyzm, korupcję, tworzenie klik i tym podobne grzechy. Oskarżeń tych nigdy nie poparli konkretnymi przykładami i dowodami (poza Warszawą, gdzie skorumpowanych urzędników kojarzy się i z PiS i z PO). Atak na samorządowców to atak na grupę społeczną w większości uczciwą, odpowiedzialną i mającą poczucie obowiązku wobec lokalnych społeczności i małych ojczyzn. Samorządowcem z krwi i kości można się urodzić, ale nawet wtedy trzeba lat pracy w strukturach samorządowych by wiedzieć jak, kiedy, z kim mobilizować lokalną społeczność do wspólnego działania. Samorządowiec to społecznik i jednocześnie państwowiec. Tak mało w naszej historii mieliśmy lat, kiedy autentyczny samorząd mógł działać, że troska o autorytet samorządu powinna być priorytetem władzy centralnej. Dlatego frontalny atak Jarosława Kaczyńskiego i PiS na samorządy polskie jest głupotą i złem.
Nie dziwota zatem, że środowisko samorządowe czując się obrażone i wdeptane w ziemię skrzyknęło się i zaczęło organizować. 16 marca w Warszawie odbyło się forum samorządowe, na które przybyło ponad tysiąc wójtów, burmistrzów, prezydentów miast i radnych. O czym debatowano? Na pierwszym miejscu słychać było głosy sprzeciwu, krytyki, wezwania do konfrontacji z rządem. Pomysł PiS o zmianie ustawy samorządowej ograniczający kadencyjność, upolityczniający i upartyjniający samorządy – potępiany był przez wszystkich. Jasny dowód na takie postrzeganie samorządowej Polski przez rządzących przyniósł wynik referendum w Legionowie, sromotnie przegranego przez zwolenników PiS-owskiej teorii o wielkiej Warszawie.
Moim zdaniem władza centralna, która mobilizuje przeciw sobie struktury samorządowe to znaczy prowadzi do konfliktu między różnymi szczeblami władzy administracyjnej – skazuje się na porażkę. Władza centralna, która nawet sympatyzujących z nią i wspierających tę władzę wójtów, radnych gotowa jest usunąć ze stanowisk za sprawą dwukadencyjności wystawia sobie najgorsze świadectwo.
To, nad czym należy najbardziej ubolewać to fakt, że rządzący w sposób zdecydowany i bezwzględny odrzucają wszystkie oferty współpracy, każdą wyciągniętą z pomocą i radą rękę i głowę. Co gorsza, swymi działaniami jednoczą i mobilizują przeciw sobie wszystkich i wszystko pod hasłem „kto nie z nami, ten przeciw nam”. Przejawem pychy i próżności Jarosława Kaczyńskiego i PiS jest mniemanie, że elektorat znając „dokonania i zasługi” poprzednich rządzących nigdy nie będzie chciał do nich wrócić.
Z perspektywy wyborców widać, że jako milcząca większość nie są oni w stanie powołać trzeciej siły, która odsunęłaby od władzy złączone w chocholim tańcu PiS i PO. Nawet samorządowcy zgromadzeni w Warszawie, mający poczucie własnej liczebności, siły i sprawności organizacyjnej miast szukać samodzielnych rozwiązań zwracali się z nadzieją i życzliwością w stronę dzisiejszej opozycji. To błąd.
Milcząca większość, czyli ponad połowa polskiego społeczeństwa już dziś chciałaby odsunięcia od władzy i polityki obydwu ugrupowań – PiS i PO. Milcząca większość chce trzeciej siły, która przywróciłaby normalność, zgodę i współdziałanie Polaków w najważniejszych kwestiach. Trzecią siłą powinny stać się połączone środowiska samorządowców terytorialnych, przedsiębiorców i wszystkich, którym na sercu leży dobro Polski.