Stanisław Michalkiewicz: Prawo Parkinsona działa
Coraz wyraźniej widać postępującą rehabilitację komuny, co zresztą – mówiąc nawiasem, wychodzi naprzeciw nieutulonej tęsknocie wielu rodaków, z nostalgią wspominających epokę Edwarda Gierka.
Ludzie bowiem maja dobra pamięć, tyle, że krótką i dlatego między innymi Franciszek książę de La Rochefoucauld zauważył, że tylko dlatego Pan Bóg nie zesłał na ziemię drugiego potopu, bo przekonał się o bezskuteczności pierwszego.
Ciekawe, że wraz z postępującą rehabilitacją komuny, powracają również znane z czasów PRL zjawiska w postaci dwóch klęsk i czterech kataklizmów, regularnie nawiedzających nasz nieszczęśliwy kraj.
Jak pamiętamy, kraj nasz nawiedzały regularnie dwie klęski: klęska urodzaju i klęska nieurodzaju. Ma się rozumieć, nie występowały one jednocześnie, ale zarówno jednej jak i drugiej towarzyszyło poczucie bezradności władz, które przy innych okazjach chętnie demonstrowały swoje nieograniczone możliwości.
Oprócz tych dwóch cyklicznych klęsk, regularnie nawiedzały nasz nieszczęśliwy kraj cztery kataklizmy: wiosna, lato, jesień i zima, przy czym charakterystyczne było to, że za każdym razem ich pojawieniem się władze bywały zaskakiwane.
Podobnie jest i teraz, chociaż mimo podobieństw są oczywiście i różnice. Na przykład za pierwszej komuny wicepremier i minister transportu rozpoczynałby tłumaczenie przyczyn dla których, dajmy na to, w zimie pociągi muszą się spóźniać od słowa: izwinitie – ale taki mamy klimat.
Dzisiaj, kiedy komuna wchodzi w stadium recydywy, pani wicepremier i minister infrastruktury Elżbieta Bieńkowska, zażywająca reputacji wytrawnej profesjonalistki od wydawania pieniędzy, rozpoczyna tłumaczenie od słowa „sorry” - po czym kontynuuje po staremu - „ale taki mamy klimat” – w czym odzwierciedla się odwrócenie politycznych i wojskowych sojuszy – ale poza tym wszystko jest tak samo.
Toteż kiedy na Lubelszczyźnie spadł śnieg, a potem zerwał się wiatr i zaczął tworzyć zaspy, część województwa została odcięta od reszty kraju, czemu towarzyszył spektakularny pokaz bezradności tamtejszych władz. Pokaz był tym większy, że liczebność owych władz niezwykle ostatnio wzrosła i to zarówno w pionie państwowym, jak i samorządowym. Na przykład w 2011 roku w lubelskim Urzędzie Wojewódzkim pracowało 731 urzędników, a w Urzędzie Marszałkowskim – 882.
Nie było to oczywiście ostatnie słowo, bo o ile w innych sektorach życia państwowego różnie bywa, to w administracji państwowej i samorządowej odnotowujemy nieustanny i dynamiczny wzrost zatrudnienia.
Podobnie jest zresztą w innych województwach, np. w świętokrzyskim tamtejszy Urząd Marszałkowski 12 lat temu zatrudniał zaledwie 163 osoby, a pod koniec roku 2013 – już prawie 700. Identyczna sytuacja panuje w województwie podkarpackim, gdzie na koniec roku 2012 w Urzędzie Marszałkowskim pracowało prawie 900 osób.
Wydawałoby się, że przy takiej obsadzie dla takiego jednego z drugim urzędu nie powinno być żadnych problemów nie do rozwiązania.
Ale to nieprawda, bo już dawno temu wybitny profesor Cyryl N. Parkinson odkrył prawo, zwane Prawem Parkinsona, według którego w miarę rozrostu instytucji, traci ona zdolność rozwiązywania problemów, dla rozwiązywania których została powołana.
Prof. Parkinson wyjaśniał, że rozrost sprawia, iż coraz więcej czasu i energii instytucja poświęca na konieczne wewnętrzne uzgodnienia i spory kompetencyjne, aż wreszcie dochodzi do całkowitego zamknięcia się w sobie, a instytucja całkowicie traci zdolność rozwiązywania, a nawet postrzegania czegokolwiek na zewnątrz.
Wygląda na to, że wraz z postępującą rehabilitacją komuny, nasz nieszczęśliwy kraj wchodzi w to właśnie stadium.
Stanisław Michalkiewicz
© WSZYSTKIE PRAWA DO TEKSTU ZASTRZEŻONE. Możesz udostępniać tekst w serwisach społecznościowych, ale zabronione jest kopiowanie tekstu w części lub całości przez inne redakcje i serwisy internetowe bez zgody redakcji pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.
Źródło: prawy.pl