Przez dalekie Hollywood przetacza się straszliwy huragan, zmiatając kolejne gwiazdy showbiznesu, które nie wytrzymują rosnących do monstrualnych rozmiarów fal oskarżeń o molestowanie seksualne.
Czołowy producent przemysłu filmowego – Harvey Weinstein, współtwórca takich hitów kinowych jak „Władca Pierścieni” czy „Pulp Fiction” stał się symbolem zepsucia branży filmowej. Kevinowi Spacey nie pomogła nawet okolicznościowa samokrytyka i pokazowe złożenie sodomskiego wyznania wiary. Kto wie, gdyby zawczasu z przynależną randze takiegoż wydarzenia pompą ogłosił światu swoją orientację seksualną, odpowiednio zasłużył się w walce z reakcyjną homofobią i podpromował ideologię gender, może dziś byłby z żarliwością godną lepszej sprawy broniony przez środowiska dewiantów.
Jeśli amerykański gwiazdor wykazałby się w porę refleksem, każdy atak lub tylko marna próba ataku mogłyby zostać odebrane przez waszyngtoński i nowojorski mainstream jako ciężka obraza postępowej moralności. Nieszczęsny śmiałek naruszający prawidła poprawności politycznej zostałby wówczas niechybnie potraktowany jak najgorszy faszysta czy nawet nazista. A tak Kevin Spacey musi znosić ostracyzm ze strony środowiska filmowego. Mawiają, że nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu. Jednak w przypadku wspomnianego aktora to opieszałość okazała się brzemienna w skutkach.
Gdy wilki poczują krew, nie jest łatwo im uciec. Dlatego też trudno przewidzieć, o kim jeszcze usłyszymy, że dopuścił się odrażających przewin. Biorąc pod uwagę, że niektóre oskarżenia miotane pod adresem amerykańskich celebrytów dotyczą wydarzeń sprzed lat, możemy spodziewać się jeszcze wielu wstrząsających odkryć. Jeśli „Gazeta Wyborcza” mogła swego czasu przeprowadzić wywiad z nieżyjącym księdzem Józefem Tischnerem, to co będą w stanie zaserwować swoim widzom amerykańskie telewizje? Czyżby ich widzowie mieli zostać świadkami seansów spirytystycznych, których głównymi atrakcjami byłyby żądne pomsty, krwi sprawców i popularności rzekome ofiary najznamienitszych amantów Hollywood, jak choćby Marlon Brando czy James Dean? W końcu nie raz i nie dwa obserwowaliśmy, że współczesne media nie kierują się moralnością, a chęcią zysku.
Widzimy, jak ciężko być celebrytą za oceanem. Niestety okazuje się, że i nad Wisłą nie mają wcale tak lekko. Co prawda żadnego spektakularnego skandalu, jeśli nie liczyć niedawnego czasowego zatrzymania Dody, nie uświadczyliśmy. Jednak nasze znakomitości też miewają nie lada zgryzoty. Na przykład pan Zbigniew Zamachowski, któremu niegdyś wróżono karierę w wielkim świecie, zmaga się ostatnio z poważnymi problemami finansowymi.
Kłopoty znanego aktora zaczęły się od rozwodu. Od tego czasu musi on łożyć na utrzymanie byłej żony i dzieci z poprzedniego małżeństwa niebagatelne sumy dochodzące do kilkunastu tysięcy złotych. Być może pan Zamachowski nie rozważył dokładnie decyzji o rozstaniu z żoną. Wszak nie od dziś wiadomo, że miłość bywa ślepa.
Z tarapatami natury finansowej borykał się też do niedawna były lider Komitetu Obrony Demokracji – Mateusz Kijowski, który swego czasu uchodził za ostatnią nadzieję czerwonych w Polsce. Żalił się on w mediach społecznościowych, iż zaangażowanie w obronę demokracji i zjednoczony antykaczystowski folksfront znacząco pogorszyło jego sytuację na rynku pracy. Dlatego też zastanawia się nad emigracją zarobkową za granicę. Nie wiadomo, czy Kijowski sobie z nas, łagodnie mówiąc, żartował, czy rzeczywiście koledzy i koleżanki z dawnej organizacji zemścili się na nim za sprawne rozliczanie faktur, zostawiając swojego byłego lidera na lodzie. Z drugiej strony polityczni zleceniodawcy antykaczystowskiego folksfrontu, dotujący walkę z „dobrą zmianą”, mogli uznać go za dostatecznie skompromitowanego i niezdolnego do poprowadzenie kolejnego, tym razem zwycięskiego, Ciamajdanu na parlament. Krótko mówiąc, Kijowski zrobił tyle, ile mógł, więc może odejść i nie będziemy mu płacić. Swoją drogą ciekawe kiedy „Gazeta Wyborcza” zostanie oceniona jako nierokująca pozytywnie i zbyt skompromitowana?
Wróćmy jednak do Mateusza Kijowskiego. Jak można się było spodziewać, raczej nie umrze on z głodu. Były lider KOD-u, podobnie jak inny odrzucony przez główny nurt życia rewolucyjnego ulubieniec tłumów – Lew Dawidowicz Trocki, zalazł naiwniaków, którzy są gotowi znosić jego fanaberie i finansować jego nieróbstwo. Oczywiście Kijowski nie skończy jak niesławny Lejba Bronsztejn, bo to i nie te czasy, i nie ten kaliber rewolucjonistów, co przed laty. Będzie za to mógł spokojnie żerować na głupocie ludzkiej. Wylegiwać się od rana do wieczora w wygodnym fotelu, robić zakupy w modnych galeriach, a nawet od czasu do czasu, idąc za przykładem Ryszarda Swetru, wyjechać z „przyjaciółką” na Maderę.
Biorąc pod uwagę rozmaite problemy celebrytów tego świata, myślę, że mogliby oni rozważyć powołanie jakiegoś specjalnego, społecznego funduszu lub fundacji, instytucji, która w trudnych momentach wyciągałaby do nich pomocną dłoń. W końcu ci, którzy bawią zasługują na wdzięczność ludu pracującego miast i WSI. Może znany dobroczyńca ludzkości George Soros powinien rozważyć powołanie kolejnej fundacji? Nie wiadomo jednak, czy każda znakomitość byłaby zainteresowana jego pomocą. Przypuszczam, że taki Mateusz Kijowski nie zaglądałby darowanemu koniowi w zęby. Ale inni, wiedząc, że kto płaci, ten też może wymagać, mogliby nie chcieć tak łatwo uzależnić się od pomocy bezinteresownego filantropa.